Lubię horrory. Nawet bardzo. To takie moje guilty pleasure, choć ostatnio trochę ciężko trafić na takie, które sprawiają mi prawdziwą przyjemność i będące zamkniętą całością oraz pozbawione dość popularnych obecnie elementów: zombie i wampirów. Jednak nawet przy moim upodobaniu do tego gatunku nie miałam dotychczas okazji zapoznać się z żadną wersją opowieści o nawiedzonym domu w Amityville. Tak jakoś wyszło. Do dzieła Jaya Ansona podeszłam zatem bez specjalnych oczekiwań, uprzedzeń i wcześniejszej wiedzy.
Książkę otwiera przedmowa księdza Johna
Nicoli, informująca czytelnika, iż to, co zaraz przeczyta, wydarzyło się
naprawdę i dzieje się w wielu miejscach na całym, świecie – przygotowująca go
na spotkanie z nienazwanym i tajemniczym. Tak nastawieni poznajemy George’a i Kathleen
Lutzów, którzy 18 grudnia 1975 r. wprowadzają się do domu będącego prawdziwą
gratką na rynku nieruchomości – wszak kosztował zaledwie 80 tysięcy dolarów!
Jak jednak w takich przypadkach bywa – gdzieś tam ukryto haczyk. Tutaj szukać należy
go w przeszłości: w domu tym dwudziestotrzyletni Ronald DeFeo zabił swoich
rodziców i czworo rodzeństwa, a potem utrzymywał, że zrobił to za podszeptem
tajemniczych głosów. Nic dziwnego, że na tę posesję nie znalazło się zbyt wielu
chętnych aż do momentu, kiedy obejrzeli ją Lutzowie i zdecydowali się na kupno.
Miejsce to było odpowiedzią na ich modlitwy i problemy.
Wytrzymali w swoim wymarzonym domu całe dwadzieścia
osiem dni. I choć na początku wszystko wydawało się idealne, już wkrótce
zaczęły ich nękać dziwne zjawiska: niedające się niczym wytłumaczyć zimno, roje
much gromadzących się zimą w szczelnie zabezpieczonym pomieszczeniu... W
dodatku coś dziwnego działo się z panem domu. Religijna Kathleen znajduje rozwiązanie:
dom należy pobłogosławić i tak oto w krąg wydarzeń zostaje wciągnięty ksiądz
Mancuso – który potem bardzo, ale to bardzo tego pożałuje.
Kolejne strony wypełniają koszmary i próby
rozwiązania zagadki aż do chwili, gdy Lutzowie zdecydują się wyprowadzić ze
swojej posiadłości. Śledzący ich perypetie czytelnik bardzo pragnąłby poznać
wszystkie odpowiedzi, ale – podobanie jak bohaterowie opowieści – nie otrzyma
żadnych. Stylizowana na dokument powieść nie poda nam rozwiązania na tacy –
dostajemy fakty i sugestie, a wnioski należy wysnuć samodzielnie. To może
zaciekawić, ale i zniechęcić osoby, lubiące konkretne zakończenia. I choć na
ogół sama do nich należę, obrana przez Ansona konwencja sprawia, że wcale mi to
nie przeszkadza, chłonę opowieść i jestem w stanie zaakceptować, że są na tym
świecie rzeczy...
W posłowiach poznajemy kulisy całej sprawy,
zarówno od strony prawno-finansowej, jak i czysto popkulturowej, co również
pomaga w ukształtowaniu własnej opinii na temat przedstawionych w książce
wydarzeń. Czy to prawda, czy zaledwie doskonale opracowany marketingowo temat?
Na to pytanie należy odpowiedzieć sobie samodzielnie. I tak, jest to doskonałe
podejście do takiej sprawy...
Jay Anson, „Amityville
Horror”, tłum. Maciej Machała, wyd. Vesper, Czerwonak
2019.
Łeeeeeee!!!!
OdpowiedzUsuńWcale nie "Łeeee", tylko bardzo fajne :)
Usuń