Lubię cykle Masterona, moim absolutnym faworytem jest ten o Jimie Rooku (choć z jakością to tak trochę pół na pół), ucieszyłam się zatem, gdy w księgarni pojawił się Sabat czarownic, ciąg dalszy Szkarłatnej wdowy, o której tu jakiś czas temu pisałam. Co się wydarzyło od momentu, kiedy rozstaliśmy się z główną bohaterką? Owdowiała Beatrice zostaje zmuszona do powrotu do Londynu, a tam dostaje pracę (bardziej schronienie, zważywszy na realia epoki, ale o nich jeszcze napiszę) w zakładzie dla upadłych dziewcząt, ufundowanym przez właściciela manufaktury tytoniowej, niejakiego George’a Hazzarda. Kierująca przybytkiem Ida wydaje się wyjątkowo zadowolona takim sponsorem, tym bardziej, że co poniektóre pensjonariuszki znajdują zatrudnienie w jego fabryczce. Wprawdzie wybiera te ładniejsze, ale w końcu kto bogatemu zabroni? Beatrice zaprzyjaźnia się z jedną z nich i pragnie odwiedzić dziewczynę w nowym miejscu pracy. Tam jednak okazuje się, że dziewcząt już nie ma – uciekły, rzucając odpowiednie zaklęcia, tworząc ów tytułowy sabat. Jednak coś w opowieści pana Hazzarda wydaje się nie pasować do tego, co odkrywa nasza wdowa, a że polubiła te nieszczęśnice, postanawia zbadać sprawę...
Podobnie jak w przypadku poprzedniej części, zagadka
skonstruowana została tak, że odpowiedź na fundamentalne w przypadku kryminałów
pytanie KTO? wydaje się dosyć oczywiste od niemal samego początku – to kwestie
tego JAK? oraz W JAKIM CELU? będą tymi, które zastanowią czytelnika i sprawią,
że ten z fascynacją zagłębia się w kolejne perypetie Beatrice Scarlet. Z
przykrością stwierdzam jednak, że w tym tomie cała sprawa wydaje się nieco za
bardzo schematyczna i wprawiony odbiorca bez wątpienia szybko dotrze do jej
sedna. Sabat czarownic sprawdza się na poziomie prostego czytadła
kryminalnego i w tej funkcji mogę go polecić.
Jednak całą przyjemność z lektury odbierała mi warstwa obyczajowa. Książka reklamowana jest jako „horror, thriller i powieść detektywistyczna w wersji kostiumowej z fabułą osadzoną w realiach osiemnastowiecznej Anglii”. Tylko że to bzdura. Od razu zastrzegam – nie jestem historyczką, a już tym bardziej nie specjalizuję się w tym okresie, ale nawet z całkiem podstawową wiedzą można zauważyć niektóre idiotyzmy. Już na samym początku powieści Beatrice idzie z prośbą o wróżbę do znanej z poprzedniej części wdowy Belknap – wcześniej uważanej przez lokalną społeczność za wiedźmę. Okay, zaprzyjaźniły się, Clara Belknap postanowiła zaufać sąsiadce, w końcu także odznaczającej się niecodziennymi talentami. Miałoby to jednak sens, gdyby Clara wróżyła z ręki, fusów czy czegoś podobnego, a nie z talii kart, specjalnie wykonanej w tym celu (rozumiem, że mowa o czymś w rodzaju tarota). Co więcej, została jej ona przysłana przez kuzynkę z Londynu... najnowszy krzyk mody, można by rzec... Jednak mowa o społeczeństwie mocno purytańskim, w dodatku tuż po Salem! Oczywiście, bez problemu sama wymyślę ze cztery teorie wyjaśniające ten wątek, ale usprawiedliwianie bzdur w powieści to chyba nie rola czytelnika. Kolejna rzecz – kiedy jeszcze nie wyszłam z osłupienia, w salonie pojawiają się ramki na zdjęcia! Możliwe, że tu mamy do czynienia z błędem w przekładzie, ale ze stopki wynika, że książka miała polskiego redaktora. Chyba że wydawnictwo przyoszczędziło i chodzi po prostu o ładniej określoną korektę... Dalej pojawiają się kwiatki w stylu chodzenia z ledwie co poznanym mężczyzną na kolację do tawerny i inne rzeczy, mające sens w powieści współczesnej, ale już niekoniecznie w „osadzonej w realiach osiemnastowiecznej Anglii”. Straszliwie mi to przeszkadzało!
Czy zatem mogę tę książkę jako całość polecić z czystym
sumieniem? Chyba tylko fanom Mastertona, którym nie przeszkadzają absurdalne
pomysły i braki w researchu. Jako druga część Szkarłatnej wdowy mnie osobiście
bardzo zawiodła i jeśli pojawi się kolejna odsłona przygód Beatrice, to pewnie
po prostu wypożyczę ją z biblioteki – szkoda pieniędzy.
Graham Masterton, Sabat czarownic, tłum. A. Erden-Tempska,
wyd. Albatros, Warszawa 2022.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz