Dawid
Kowalczyński popełnił błąd. Przegapił egzamin i próbował załatwić sprawę nieco
inaczej – w końcu każdy student uzna, że wbicie się do mieszkania profesora i
podłożenie pracy to kaszka z mleczkiem, czyż nie? Tyle że czasami można w
efekcie wplątać się w niezłą kabałę… Opętania, zlecone samobójstwo delikwenta i
tym podobne? Dzień jak co dzień.
Mimo że
standardowo świadków likwiduje się bez śladu jakiejkolwiek ingerencji z
zewnątrz, Kowalczyński ma szczęście. Okazuje się posiadać predyspozycje
kwalifikujące go do służby w siłach, którym się naraził. Odmówić można, czego
nie, ale byłaby to ostatnia rzecz w jego życiu. Czysty instynkt przetrwania
skłania go do przyjęcia propozycji dość niezwykłej agencji, czuwającej nad
bezpieczeństwem kraju w dosyć niezwykły sposób: nadnaturalny. W ramach
treningów nauczy się opuszczać swoje ciało, opętywać innych (demonów nie
stwierdzono), wpływać na fizyczną rzeczywistość, a wszystko to w imieniu
ojczyzny. Staje się astralkerem, agentem działającym w rzeczywistości astralnej.
Towarzyszymy mu
podczas pierwszych zleceń, godzin spędzanych w samotności i pracy nad samodoskonaleniem
się. Ekscytujące przeżycia, niezliczone możliwości… tajemnica i służby
specjalne… Brzmi doskonale, prawda? Tylko że… Tylko że nie.
Jakkolwiek wkurza
mnie postać Dawida, muszę przyznać, że jest doskonale przedstawiona, to typowy
student, któremu nieoczekiwanie dano możliwości, który nauczył się wbijać do
sypialni atrakcyjnej dziewczyny bez obawy bycia wykrytym… Dawid popełnia błędy,
bo trudno, by wiedział, jak się poruszać w kompletnie nowym dla niego terenie,
tym bardziej, że żywi do swojego nowego pracodawcy niezbyt ciepłe uczucia. To bohater
bardzo dobrze dopracowany, a może po prostu napisany w oparciu o własne
doświadczenia autora. Niestety, nie da się tego powiedzieć o innych postaciach.
Są straszliwie stereotypowe, jakby żywcem wyjęte z dziesiątków książek czy
filmów sensacyjnych.
Dokładnie takie
same odczucia mam względem właściwie wszystkiego innego w powieści. Incorporea,
agencja zatrudniająca naszego bohatera, to typowa zła korporacja, w której może
i pracują nieliczni przyzwoici ludzie, ale ewidentnie niezbyt pozytywna.
Czasami trzeba się ubrudzić, to oczywiste, nie da się tego uniknąć w takiej
robocie, ale dlaczego w tak sztampowy sposób? W dodatku tak naprawdę nie wiemy
o niej prawie nic, jest znowu nakreślona przede wszystkim stereotypami. Weźmy
pod uwagę choćby jej siedzibę – podziemne poziomy, ale i domki wynajęte na
nowym osiedlu, wśród pól golfowych…
Jednak
podstawowym problemem tej powieści jest absolutny brak głównego wątku.
Oczywiście, można powiedzieć, że po prostu podążamy za głównym bohaterem,
śledzimy jego postępy i rolę w kolejnych wydarzeniach. Jednak nawet w takiej
sytuacji miło byłoby mieć chociażby najbardziej pretekstowy główny wątek,
spajający kolejne epizody, z których w sumie naprawdę niewiele wynika (jak
choćby w przypadku obiecującej kwestii podwójnej agentury). W pewnym momencie
książka zaczęła mnie po prostu nudzić i doczytałam ją tylko z ciekawości, czy
coś z tego wszystkiego w końcu wyniknie. Niestety, zakończenie było jeszcze
bardziej rozczarowujące, jakby ucięte w połowie.
Mam wrażenie, że Astralker
to szkic powieści, coś, co powinno przeleżakować jeszcze trochę w szufladzie czy
na dysku komputera. Może wówczas autor wyrzuciłby kompletnie zbędne epizody, a
zdołał jakoś sensowniej połączyć to, co zostanie, bo potencjał zdecydowanie
jest. Niestety, to czasami nie wystarczy.
Tomasz Sobiesiek,
Astralker, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2019.
Lubię,jak mnie ktoś ostrzega.Dzięki.
OdpowiedzUsuńChomik
Ależ do usług.
Usuń