Jeśli w tych
zakręconych czasach (Chińczycy pewnie powiedzieliby, że ciekawych) książka
zaczyna się od zawału okazującego się być atakiem nieznanego wirusa, wyjścia są
dwa: albo zamykamy i starannie odkładamy ją na półkę „na kiedy indziej”, albo ze
smaczkiem podsyconym lekkim masochizmem wgryzamy się w kolejne strony, jak
przystało na porządne mole książkowe. Jako że wybrałam opcję numer 2, już wkrótce
przekonałam się, że wirus był zaledwie pretekstem do znacznie bardziej
skomplikowanej rozgrywki.
Początkowo obserwujemy
równocześnie dziejące się cztery wątki: owego tajemniczego wirusa, zniknięcie
wyjątkowo uzdolnionej studentki, ulepszoną genetycznie żywność i klinikę
in-vitro. Jak łatwo się domyślić, wszystko się potem ładnie splata - choć
podejrzewam, że doświadczony czytelnik tego gatunku w 1/3 lektury się domyśli, o
co chodzi. Każdy wątek wprowadza określone postaci i jakkolwiek wszystkie zrazu
wydają się równie istotne, w rzeczywistości możemy się w sumie powstrzymać od
zapamiętywania nazwisk i określić ich sobie niejako funkcyjnie: do gry wkroczy
zatem „specjalistka rządowa”, „demoniczny doktorek”, „spragnione potomstwa
małżeństwo”, „wyjątkowo creepiastyczne dziecko”, „szlachetny współpracujący z
rządem naukowiec”, „reprezentanci złej korporacji obojętnej na problem głosu na
świecie” itp.
Brzmi
przewidywalnie? No cóż, przyznam się bez bicia, że książkę doczytałam, by się
przekonać, czy mam rację i wszystko jest ze sobą powiązane dokładnie tak, jak
przewidywałam. Nie zrobiłam tego z przemożnej chęci poznania dalszych losów
bohaterów, bo – mówiąc szczerze – nie zdołałam się przywiązać ani do jednej
osoby (może w miarę zaciekawił mnie los Grega i Helen, czyli wspomnianego
małżeństwa, bo tylko oni wyłamali się odrobinę ze schematu). Problemem Helisy
jest bowiem właśnie owa schematyczność – czytając, ma się wrażenie, że autor,
konstruując fabułę, chciał po prostu odhaczyć pewne żelazne zwroty akcji
pojawiające się w thrillerze i bardzo się przyłożył, by nie pominąć ani
jednego. Zważywszy na objętość książki, siłą rzeczy liczne zaprezentowane
tematy (same w sobie naprawdę ciekawe) musiały zostać potraktowane
powierzchownie.
W ten sposób
zamiast podumać choć trochę nad istotą inżynierii genetycznej, powspółczuć
nieco bohaterom, zamknęłam książkę z wielką ulgą, bo pod sam koniec naprawdę
mnie wymęczyła. Chaotyczna ostatnia konfrontacja sprawiła, że musiałam co raz
wracać do poprzednich stron, upewniając się, co tam właściwie zaszło. Duże
rozczarowanie, bo początek zapowiadał się naprawdę obiecująco – tymczasem dostałam
mdławe czytadło, o którym zapomnę za dwa dni. Cóż, jeśli potrzebujecie czegoś,
co zapełni Wam godziny samoizolacji, to jasne – ani lepsze, ani gorsze niż
przeciętne dzieła z tego gatunku. Jeśli nie… Jest tyle innych dobrych powieści…
Marc Elsberg, Helisa,
tłum. E. Ptaszyńska- Sadowska, wyd. W.A.B, Warszawa 2017.
Dzięki za recenzję!
OdpowiedzUsuńChomik