Myślę, że na stronach tego bloga już dawno
doszłam do wniosku, że Piekara, pisząc kolejne odsłony przygód Mordimera
Madderdina, odcina kupony od pierwszych tomów opowiadań, ale jestem głupia, a
nadzieja matką głupich… No niezmiennie mam nadzieję, że coś tu się ruszy,
niezmiennie liczę na to, że może powróci do podstawowego cyklu i wreszcie
zahaczy o ową Czarną śmierć, obiecywaną od wielu wielu lat…
Póki co dostaliśmy kolejną odsłonę serii Ja,
inkwizytor, ciąg dalszy crossovera z Płomieniem i krzyżem. Tak, tego
z magiem Narsesem, a potem z wyprawą na tę dziką Ruś, co to nahajem mieszkańców
trza, bo inaczej nie zrozumieją. Jeśli pamiętacie, Mordimer, z racji zetknięcia
się już wcześniej z wampirem, zostaje zwerbowany do towarzyszenia członkom
Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium, którzy to radośnie akceptują młodziaka, mimo
iż „skrywa jakąś tajemnicę”, a potem równie radośnie postanawiają go w owej
dzikiej krainie pozostawić, gdyż tego zażądała lokalna księżna, niejaka
Ludmiła. W poprzednim tomie dowiedzieliśmy się, że na księżną rzeczywiście
czyhają rozmaite niebezpieczeństwa, a że sam szkolony Inkwizytor to za mało,
dostał do towarzystwa „dziewczynę wołcha”, Nataszę, doznającą rozmaitych wizji
podczas seksu. Oczywiście, że podczas seksu. Nataszka piękna, seksowna,
inkwizytor zakochany po uszy… po prostu idealnie, a że jakieśtam zagrożenia od
czasu do czasu…
No i znowu wracamy do Peczory, do Ludmiły i
Mordimera oraz Nataszy. Tym razem w księstwie podniósł się bunt, zatem władczyni,
chcąc nie chcąc, musi się wyprawić, by ukarać niepokornego zuchwalca. Pełniący
rolę ochroniarza Inkwizytor towarzyszy swej pani, w końcu to wojna, a na wojnie
różne rzeczy się zdarzają… poza tym to dzika Ruś…
Przy takim początku należałoby się spodziewać
krwawych opisów bitew, ewentualnie szarpiących nerwy podchodów zgoła
partyzanckich… tymczasem nie. Owszem, są potyczki, pojawi się kwestia tajnej
misji mającej na celu zabicie uzurpatora… niestety, wszystko opisane tak, że
jeśli ktoś cierpi na bezsenność, Przeklęte kobiety mogą stanowić
fenomenalną alternatywę wobec leków. Mordimer przede wszystkim rozmawia: z
Nataszką, z Ludmiłą, z dworzaninem Andrzejem, z kolejnymi postaciami
oferującymi mu niemal wszystko, czego zapragnie… W dodatku cierpi na
nastolatkowe zapalenie mózgu objawiające się tym, że na rozum mu panienka padła
i jako ten refren powtarza „Nataszka nie jest wiedźmą”. Nie no, anioł
wcielony.
Oczywiście, cykl Ja, inkwizytor miał
opowiadać o tym naiwnym młodym chłopcu, świeżo po Akademii, dopiero
odkrywającym świat, stającym przed pierwszymi poważnymi dylematami itp., bardzo
wyraźnie widać to było w pierwszych tomach (niemal prawiczkowa miłość do tej cholernej
Dorotki, boginki!), natomiast na tym etapie opowieści to już Mordimer po Słudze
bożym, wredny cyniczny sukinsyn, kobiety traktujący zaledwie
instrumentalnie. Nagle zaczyna zachowywać się jak kretyn, inkwizytorskie doświadczenia
wsadzając sobie głęboko w odwłok, właściwie już nie wiedząc, komu i jakiej
sprawie służy.
I to największy problem tego połączenia cykli
– przecież wiemy, co będzie z nim dalej, jakim jest człowiekiem w kolejnych
odsłonach głównego cyklu. Zważywszy na to, o jakie tajemnice Inkwizytorium
otarł się przy okazji spotkania z członkami Wewnętrznego Kręgu, nie ma prawa w
kolejnych tomach zachowywać się tak, jak już to zostało opisane całe lata temu.
Chyba że… chyba że zastosujemy jakiś tani chwyt w stylu wymazania wspomnień,
opętania przez wiedźmę czy równie zręczną hipnozę. Już we wstępie do
poprzedniej książki Piekara wspomniał, że musi zrobić mały retcon, niezmiennie
uważam, że jest po prostu leniem, któremu potrzeba pieniędzy, a zabrakło pomysłu
na główny cykl. Oburzałam się kiedyś na powstanie kolejnego tomu Oka jelenia
Pilipiuka, uważałam ten cykl za zamknięty, ale odszczekuję to głośno i spod
stołu: hau hau, Andrzej miał bardzo dobry pomysł, wyszło naprawdę zgrabnie.
Tymczasem u Piekary wszystko się ciągnie jak przeżuta guma, która przykleiła
nam się do podeszwy. Brakuje lekkości i pewnego cynicznego stylu, do jakiego
przyzwyczaiły nas pierwsze cztery tomy opowiadań o Mordimerze, te same, które
wzbudziły zainteresowanie czytelników, pewnie równie głupich jak ja, bo nadal
czekających na ciąg dalszy w podobnym klimacie. Cytując Shreka: „To se
jeszcze poczeka”.
Cóż mogę powiedzieć i za bardzo nie przeklinać?
Generalnie odradzam wszystkim lekturę Przeklętych kobiet – książka jest
po prostu rozpaczliwie nudna, przegadana, praktycznie nic nie wnosi do cyklu, a
tytuł już w ogóle został wymyślony tylko po to, by stanowić nawiązanie do
poprzedniej części. Jeśli nie chcecie się zgubić w cyklu, polecam przeczytanie
streszczenia. Może przy spadku sprzedaży Piekara zorientuje się, że nie na to
czekają jego (wierni przecież) czytelnicy. Ja już popełniłam błąd i książkę
kupiłam – Wy nie musicie!
Jacek Piekara, Ja, inkwizytor. Przeklęte
kobiety, wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2020.
O,szkoda!!
OdpowiedzUsuńChomik
Normalnie nie mówię, że czytanie książki to stracone godziny z życia, ale w tym przypadku to omatkoicórko!
Usuń