piątek, 27 maja 2016

Nuda aż się chce wyjść z kina...

Finały sezonu zawsze wywołują nieco emocji, nawet jeśli sam sezon był „taki se”. Na ten moment, kiedy z głośników huczy Carry on my wayward son, a chłopcy muszą stanąć do walki, czeka się z utęsknieniem, bo oznacza zamknięcie pewnej części historii i otworzenie kolejnej furtki. Jasne, są takie bardzo mało udane, jak finał 10 sezonu, ale są przecież i epickie – jak Swan Song  czy The Man Who Knew Too Much. Niektóre rozwiązania sprawiają, że człowiek obgryza paznokcie aż do września/października, bo musi się dowiedzieć, co się właściwie stało (ja tak miałam po przebudzeniu się Demon!Deana – jakby nie było, nadaremno).


Ciąg dalszy fanfica i kiepskiego dowcipu. Wiedźma siedzi  z Bogiem przy herbatce i opowiada mu anegdotki z życia Króla Piekla.

Niestety, Alpha and Omega jako finał zawodzi na całej linii. Nie mam tego poczucia, że właśnie zakończyliśmy sezon, nie mam tego przyjemnego poczucia zawieszenia, niecierpliwości i emocjonalnej pustki, która tak często mi towarzyszyła (wspomnijmy chociażby o No Rest For The Wicked), nie mam poczucia końca czegoś wielkiego. Z jednej strony może to być powiązane z tym, że serial – jakby na to nie patrzeć – fabularnie naprawdę schodzi na psy, z drugiej przecież są perełki, cudowne odcinki z Potworami Tygodnia, którymi zachwycam się niemal za każdym razem. Zabrakło czegoś naprawdę wielkiego. Ba, Wielkiego.

Co dziwi, bo przecież mamy tu rozgrywkę nieomalże apokaliptyczną – Bóg vs. Amara, Światło vs. Ciemność. Jasne, to nie jest serial z budżetem Gry o Tron, jednak nawet to gasnące słońce w ostatnim odcinku wywołało u mnie więcej emocji niż każdy moment finału. Był potwornie wręcz przegadany, nudny, naprawdę nic – ale to nic – się nie działo, a dorzucenie pewnego wątku doprowadziło mnie do sporego facepalma. Po kolei jednak.

Bóg umiera. No dobra, zdarza się. Zaburzona jest równowaga, świat się kończy, słońce gaśnie i inne takie, ponieważ przeważa Ciemność. Co za piramidalna bzdura! Przez ostatnie miliardy lat przeważała Jasność, jako że Ciemność była sobie gdzieś tam zamknięta i zapewne odpowiednio zabezpieczona przed emanacją, a jak wychodzi z toku sezonu, ona sama niewiele ma wspólnego z takimi chociażby potworami. Jaka zatem równowaga? To niemal tak jak z równowagą Mocy, co to ją Anakin miał przywrócić. Fakt, zostało dwóch Lordów Sith i dwóch znanych Jedi, po czym kolejni w pozostałych źródłach mnożą się jak kotki na wiosnę. Mniej więcej podobny poziom konsekwencji mamy i tutaj. Absurd. Po prostu absurd. Tyle że Amara, kiedy się opamięta, nie musi żałować, że wchłonęła słońce czy cuś i łatwo to wszystko rozwiązać.

Po tym jak Bóg wisiał na Samie, uwierzę we wszystko. Nadal wolę jednak wiszenie Odyna. Nie na Łosiu.

No właśnie, rozwiązać. Przerobiliśmy wszystko, pomyśleliśmy o wszystkim, ale nagle jednak okazuje się, że istnieje coś, co może tę naszą Amarę unieszkodliwić raz i dobrze… I mówi się o tym TERAZ? Tak, wiem, wcześniej próbowano ją po prostu unieszkodliwić i raz jeszcze zamknąć na wieki wieków, ale czy przypadkiem nie byłoby łatwiej jej po prostu unieszkodliwić przy użyciu tego światła? Bóg jest jasnością! Zamiast polegać na aniołach, demonach, wiedźmach i rękach Boga mógł po prostu zdrowo poczęstować siostrzyczkę jasnością i zamknąć, gdzie trzeba. Czy tylko ja wyczuwam tutaj rozwiązanie na siłę? Rozwiązanie pt. „Dostaliśmy 23 odcinki, a nie mamy pomysłów, więc to rozbijamy na dwa odcinki, każdy dostanie gażę, wszystko gra.” No ale dobrze. Jasność. Sam i Dean robią jedyną sensowną rzecz w tym odcinku, idą zapolować, co przy okazji pokazuje, jak bardzo zlevelupowali od pierwszego sezonu, bo Asylum to pierwszy odcinek, który człowiekowi przychodzi na myśl. Wtedy jednak tych duchów nie było aż tak wiele. Tym razem jest inaczej, wchodzą i robią jeden wielki roz… wielką rozróbę. Nadal jednak nie oznacza to wystarczającej ilości dusz. Crowley obiecuje sprawdzić, co tam w Piekle słychać i nagle się okazuje, że praktycznie nic tam nie ma, dawni poddani wyczyścili mu zapasy… Czy tylko mnie tutaj coś nie gra? Co – nagle demony się zdemoralizowały do tego stopnia, że każdy polazł w swoją stronę, łapiąc przydział dusz? Ejże! Jednak jeżeli tak się stało, to niech mi ktoś, do diabła, wyjaśni, jakim cudem Crowley ma jeszcze jakiekolwiek moce? Moce Crowleya zależały od jego pozycji w Piekle. Teraz nie ma żadnej– chyba że rzeczywiście czerpał siłę od tych skitranych w jakimś schowku dusz, ale skoro ich tam nie ma, to jak on tego nie poczuł? To się po prostu kupy nie trzyma i aż zadaję sobie pytanie, czy team „Crowley to upadły anioł” nie miał przypadkiem racji, zwłaszcza po tym tekście o tym, że nie będzie nazywał Chucka tatusiem. Ok, Piekło odpadło, ale co w takim razie z Niebiosami? Naprawdę to Castiel miał anioły przekonywać? A Bóg co? Tak, wiem, umiera sobie w kąciku, więc jego dzieci zamiast się przejąć i chcieć dokonać zemsty, po prostu zamkną Niebo na cztery spusty i godnie odejdą… No do jasnej cholery!!! Jeśli Chuck nie powędrował sobie teraz z siostrą do Nieba, by kilka rzeczy wyjaśnić, będę rozczarowana.

Rozwiązaniem jest Billie, która pojawia się jako ten Reaper ex Machina i zapewne płacze rozpaczliwie, bo znowu spieprzono dokumentnie świetną postać. Miała zabić Winchesterów, nie im pomagać! Ale nie, koniec świata, więc trzeba coś zrobić…. Biedny Śmierć, gdzie te czasy, kiedy spokojnie mówił o śmierci Boga, wszechświata i innych takich… Jedyne, co mi się podobało w związku z Billie, była jej… chemia z Crowley’em? Och, widzę tutaj taki ładny potencjał :D



Miau :)

Mamy bombę, mamy nową dramę. Dean się poświęci, Dean będzie bombą. I zapewne miał to być moment, w którym miałam się przejąć. Bardzo mi przykro, nie jestem w stanie. Nie jestem w stanie przejąć się potencjalną śmiercią Deana po tylu sezonach, zwłaszcza po tylu finałach sezonów, kiedy wiadomo, że cokolwiek się stanie, bracia zostaną wskrzeszeni czy w jakiś sposób uratowani. Gdyby był to ostatni sezon, zapewne wyglądałoby to inaczej, ale tutaj całe napięcie poszło się śniegiem rzucać. Zwłaszcza że scenarzyści niespecjalnie nawet próbowali je utrzymać– gdybym się jeszcze przejmowała potencjalnym losem Crowleya w ostatnim odcinku, to od razu stres by ze mnie zszedł, bo pojawił się od razu. Ten konający Bóg jeszcze chodzi i pije sobie herbatkę, zachowuje się jak Kylo Ren, czyli nieogarnięte emo, tyle że Kylo przynajmniej próbował coś jeszcze zniszczyć (no nie wierzę, że to piszę). Próbowano za to na siłę zagrać kartą sentymentalną, czyli odwiedzinami grobu Mary Winchester, co jest w ogóle o kant tyłka potłuc, co najwyżej przygotowaniem pod finał, bo przed taką chociażby ostateczną bitwą Apokalipsy Dean nawet o nawiedzeniu grobu macierzy nie pomyślał. Wszyscy, po minach sądząc, cierpią na ciężkie zatwardzenie, a ich problemy emocjonalne wyrażają się we wpatrywaniu w orzeszki, whisky czy herbatkę. To się chyba udziela, bo aż poszłam po alkohol do kuchni, na trzeźwo się nie dało.


Podobał mi się ten hug. I tyle dobrego mogę napisać.


Wszyscy piją, piję i ja.

I tak, wiem, w takim chociażby Swan Song ostateczna bitwa również była koniec końców rozmową, ale tam było jakiekolwiek napięcie. Jakakolwiek akcja… Czy się uda? Kto przejmie kontrolę? Były ofiary, było prawdziwe poświęcenie (przecież nie wiedzieliśmy, że Bóg wskrzesi Casa, a on z kolei Bobby’ego). Tutaj mamy li i jedynie marazm oraz drętwe gadki o rodzinie, nie tylko w wykonaniu boskiego rodzeństwa, ale również w dialogu Casa i Deana, który bez wątpienia zaistniał tylko po to, by zrobić dobrze fanom i by zapełnić czymś kolejne minuty odcinka. Boskie rodzeństwo też było skrajnie nieprzekonujące… Amarze odwidziało się, bo kwiatuszki, bo pani karmiąca te zarazy sra… eeeee… gołąbki w parku? To co ona robiła cały sezon? No dobra, niech będzie, zaczęła się zastanawiać po tym, jak dokonała swojej zemsty, ale nadal to wszystko jest tak bardzo naciągane, tak bardzo na siłę…

To jeszcze poproszę o tęcze i szczeniaczki...

No i dochodzimy do elementu, który wnerwił mnie w sumie najbardziej – londyński oddział Ludzi Pisma i Lady Antonia. Co to – do cholery jasnej – było? Czyli Ludzie Pisma cały czas sobie tam funkcjonują i obserwują, ale dotychczas nie było tak strasznego zagrożenia, by Winchesterów nie unieszkodliwiać? Nie no, jasne. Co tam Apokalipsa! Co tam lewiatany! Pojawimy się teraz, bo ciekawych wątków zaczyna scenarzystom brakować. Powiem tak – tajne organizacje nie wychodzą serialom na zdrowie. Inicjatywa w Buffy była pomysłem zdecydowanie nieudanym, Hadrian’s Wall w Grimmie też się raczej nie sprawdza. Sięgnięcie po coś takiego nie jest dobrym rozwiązaniem. Ubawił mnie też cliffhanger – naprawdę mam uwierzyć, że Antonia strzeliła do Sama? Nie ma bata, nie po tym, jak wielkie zakończenia rozwiązywano i niszczono w ciągu następnych pięciu minut nowego sezonu. Poza tym zastrzelenie Sama naprawdę nie ma sensu, bo gdyby Ludzie Pisma chcieli ich martwych, naprawdę mogliby wynająć chociażby siakiegoś cyngla. Anielskiego, demonicznego, reaperowego…



Pojawienie się Mary Winchester wyrzucam z pamięci. To zjawa, duch… cokolwiek. Jest to tak bardzo bez sensu, że nie wiem już, co mogłoby być gorsze.

Jak tak patrzę na ten odcinek, to nie wiem, co myśleć. Nie jest to finał najgorszy – tu palmę pierwszeństwa dzierży bez wątpienia finał sezonu 10, ale jest to finał bardzo kiepski, bez jakiegokolwiek pomysłu, napięcia czy akcji (najazd Winchesterów na sanatorium się nie liczy). Cliffhangery są wyciągnięte z odwłoka i – doprawdy – nie wywołały u mnie cienia zaciekawienia czy zdenerwowania. Jedno wielkie nic. Mam teorię – Jeremy, wiedząc, że odchodzi z serialu, po prostu umył ręce i poszedł się napić, a Andrew Dabb musiał wszystko pozamykać i wymyślić coś na szybko. To zresztą chyba pierwszy przypadek, kiedy showrunner nie pisze finału i mam wrażenie, że tu leży pies pogrzebany. Chyba obejrzę sobie jeszcze raz sezony 1-6 i przypomnę sobie, dlaczego pokochałam ten serial, bo w tej chwili za Chiny Ludowe nie pamiętam.

PS: Ciekawe, co się stało z Lucyferem? Żyje, czy ciocia rozproszyła go na amen?

Supernatural 11x23 Alpha and Omega, scen. A. Dabb, reż. P. Sgriccia, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.


piątek, 20 maja 2016

Wielki fanfik

Wybaczcie, proszę, spore opóźnienie w recenzjach, ale zaraz po powrocie z pięknych Wysp Brytyjskich życie i praca uderzyła ze zdwojoną siłą (wodospadu), więc właściwie dopiero dzisiaj mam chwilę, by odcinki dooglądać i by usiąść i napisać kilka słów. Ale obiecuję do końca przyszłego weekendu rozpisać się chociażby o konwencie, choć będę mocno narzekać.


To ja sobie zacznę od tej sceny... Stęskniłam się już za krwawymi wizjami i z przyjemnością przyjmę takie Piekło. Głupi magazyn miał więcej klimatu niż ta cieciówka Crowleya.

Jako że od razu napiszę o trzech ostatnich odcinkach, wybaczcie mi, jeśli nie będę się skupiać na każdym wątku wystarczająco – będę pisać o tym, co mi w głowie zostało, a było tego – zaskakująco – dosyć niewiele, zwłaszcza jeśli chodzi o dwa poprzednie. Niestety, siłą Supernaturala nie są już jego główne wątki, a wielka szkoda, zważywszy na to, jak je niegdyś konstruowano.

Żałuję zwłaszcza Don’t Call Me Shurley. Zapewne każdy fan (ja też!) czekał, by Bóg się w końcu objawił i by okazało się, czy rzeczywiście był nim Chuck. Odpowiedź uzyskaliśmy, jak najbardziej, choć chyba tylko Metatron się zdziwił. Widziałam ten odcinek z prawie tygodniowym opóźnieniem, o kilku rzeczach więc wiedziałam, dotyczyły jednak tylko wiadomego motywu, gdy tymczasem uciekła okazja do przedstawienia naprawdę rewelacyjnej rzeczy: odcinka horrorowego. Tajemnicza mgła zmieniająca ludzi w żądne krwi zombie to przecież najbardziej klasyczny motyw, jaki tylko istnieje – przerabiał to King, przerabiał to Herbert, naprawdę mogło się to okazać czymś naprawdę znakomitym, jeśli chodzi o odcinek MOTW tego serialu. Niestety, tak się złożyło, że dostaliśmy go w pakiecie z wątkiem głównym, a co gorsza, z dawno oczekiwanym Bogiem. Tak ciekawy wątek poszedł się śniegiem rzucać, bo robił tylko za tło i to jeszcze głupio w sumie rozegrane.


Materiał na góra piętnaście minut.

Główną bowiem atrakcją miała być rozmowa Boga i Metatrona. Nigdy nie sądziłam, że to powiem, jako że Metatrona uważam za ciężkiego dupka (choć świetnie zagranego i napisanego), ale na samym początku, gdy oddał z trudem wyszukaną kanapkę swojemu psu, wybaczyłam mu wszystko. Ta postać przeszła naprawdę długą drogę i podoba mi się, jak została tutaj przedstawiona. Rozmowa między Skrybą a Panem była również całkiem niezła, byłaby wręcz doskonała, gdyby nie jedna mała rzecz – została – nomen omen – przegadana. To był dobry pomysł na góra piętnaście minut i choć w trakcie padło kilka naprawdę świetnych tekstów (rozdział Dlaczego nie odpowiadam na modlitwy i dlaczego powinieneś się z tego cieszyć), to pod koniec zaczęło mnie to nużyć.  Nie ucieszył mnie nawet powrót Samuletu (choć wyjaśnienie nurtującego fanów problemu, dlaczego nie świecił w obecności Chucka było więcej niż sensowne). Pewnie bardziej bym się cieszyła, gdyby Dean zaczął go nosić ;) Choć to byłoby rozwiązanie czysto fanfikowe… Oh wait…



Przyjęłabym te rozmowy z dobrodziejstwem inwentarza, gdyby był to fanfik albo odcinek prześmiewczy... Niestety nie...

All In the Family i początek We Happy Few są dla mnie właśnie fanfikiem klasycznym. Bóg bunkruje się w Bunkrze, chodzi bez spodni, wywala nogi na stół i wcina chińszczyznę, nalegając na to, by wszyscy mówili do niego Chuck. Potem dołącza do niego Lucyfer i zaczyna się to, co gdzieś kiedyś widziałam napisane – jeden puszcza na cały głos muzykę, drugi też się boczy i próbuje swoje dziecię ustawić do pionu… Bunkier stał się jednym wielkim akademikiem i mówiąc szczerze – nie, nie wywołuje to u mnie uśmiechu. Marzyło mi się też, by Bóg SPNa był jednym wielkim skurwielem i jakkolwiek widać to czasami pomiędzy wierszami, tak jednak Chuck obnoszący się z kubkiem World’s Greatest Dad wcale a wcale nie odpowiada mojemu wyobrażeniu. Szkoda. Tak samo nie pasuje mi Lucyfer, który w ramach bycia groźnym badassem oznajmia wszystkim „Screw you”. Gdzie ten Lucyfer Marka Pellegrino, który zawsze był li i tylko badassem i  wywoływał ciary? Nie. Ja naprawdę mogłam przełknąć zabawne niebiosa, kiedy reprezentował je Gabryś, ale tutaj… Wielki fanfik, wielka komedia, a ja – głupia – liczyłam na spore napięcie. I w dodatku w tych momentach (zwłaszcza w We Happy Few) Misha ewidentnie zapominał, że gra Lucyfera i znowu wygląda jak Anioł Cierpiący Na Zatwardzenie.


Sam ratujący Lucyfera... też iście fanfikowo...

Dobra nowina – przynajmniej ustalono status quo archaniołów. Michał jest niezdolny do walki przez uwięzienie w Klatce. Odtworzenie Rafała i Gabriela zajęłoby zbyt wiele energii i wysiłku, fizycznie ich nie ma, zginęli. W sumie mnie to cieszy, choć nie wiem jeszcze, co nowy showrunner uczyni, by fanom zrobić dobrze. Doskonale wiemy, jak łatwo ostatnio Supernaturalowi przychodzi łamanie swojego własnego kanonu. Tutaj widać to chociażby na przykładzie proroka, a nawet dwóch. Pojawienie się Kevina to jest ewidentny ukłon w stronę fanów, z dwóch przyczyn. Jedna – przedmiot, do którego Kevin był „uwiązany” zabrała ze sobą jego mama, by mógł jej towarzyszyć, skąd nagle wziął się chłopak w Bunkrze? Hmmm, ani chybi Wola Boża. Ale drugi zarzut jest poważniejszy – odkąd odblokowano Niebiosa i Piekło, Żniwiarze mają raczej trochę roboty z przeprowadzaniem na drugą stronę i jakoś nie sądzę, by Kevin chciał się im wymknąć… Wyciągnięty z odwłoka wątek, fanom z łaski na uciechę. Drugi jednak przypadek – Donatello Redfield – to już poważniejsza sprawa. Ustalono, że aniołowie znają imiona wszystkich proroków – żywych i martwych, przyszłych i byłych – a jednak Donatella nie było wśród radosnej grupki zebranej przez Crowleya w A Little Slice of Kevin. Samandriel nie był w stanie zataić czegoś przed Królem Piekła, wszyscy pamiętamy, w jakim był stanie. A jednak Donatella tam nie było. Wyciągamy go z odwłoka w 11 sezonie, choć czy tak bardzo bolałoby, gdyby wykorzystać jedno z imion, które zostało wymienione trzy lata wcześniej?


Nie mogę jednak zaprzeczyć temu, że druga połowa We Happy Few jest znakomita! Powolne zbieranie drużyny (czy tylko ja słyszę w głowie głos Piotra Fronczewskiego?), ustawianie pionków… Bardzo mi się to podobało! Naprawdę – ładnie napisane i dobrze zagrane. Sceny z Cleą i Roweną sprawiły mi dużo przyjemności (wiedźmy, wreszcie normalnie potraktowane wiedźmy w tym serialu), ale absolutnym hitem był Crowley! Nareszcie ktoś wyrąbał mu prawdę prosto w oczy, wyłupał wszystkie moje zarzuty i wyszedł, zamykając drzwi z drugiej strony. Wprawdzie z jednej strony miałam ciężkiego facepalma, zastanawiając się, dlaczego on w ogóle próbował jakichkolwiek negocjacji z tłumem, który go nienawidzi, ale potem oddałam się radosnemu przytakiwaniu słów przypadkowego demona numer 3. Terapia szokowa przeprowadzona przez Deana też była widocznie skuteczna i mam taką cichą nadzieję, że jeśli Crowley przeżył atak na Amarę, to weźmie się do kupy. W końcu „he was a player In his day.” Ze smutkiem jednak stwierdzam, że nie jestem w żaden sposób podenerwowana potencjalnym zejściem Króla Piekła – coś poszło tak bardzo źle po drodze… :/



Tak daleko było tej naradzie do sceny z King of the Damned. Ale Crowley przynajmniej wziął sobie coś do serca.

Walka z Ciemnością ma te same wady, co większość finałów sezonów (choć to jeszcze nie finał) – wymyślamy duży wątek, ale tak naprawdę nie stać nas na te wypasione efekty, które by nam to zapewniły… Błyskawice Mocy Roweny były… kiepskawe, grom z jasnego nieba obleci (choć pytanie w takim razie brzmi – jakim cudem Rowena nie ma smiting sickness), ale atak demonów… Rozumiem, Crowley nie jest już właściwie Królem Piekła, ale naprawdę? Pięć demonów na krzyż? W dodatku te pięć demonów jest w stanie Amarę tak sponiewierać? A przecież mówimy o istocie, która pożera dusze – nawet tak sponiewierane jak te demoniczne… Powinna je pożreć i się otrzepać… Atak Lucyfera, atak Boga… brakowało mi w tym wszystkim tej Epickości, które starcie na tym poziomie powinno posiadać. Nie zaskoczyło mnie odgryzienie się Amary, bo odcinek finałowy dopiero przed nami, ale z przykrością skonstatowałam, że to byłby taki dobry finał serialu w ogóle – Winchesterowie walczą z zagrożeniem, które wykończyło Boga… i przegrywają. Ale z hukiem. Niestety… 12 sezon pewnie już się pisze.

Dream Team. I Chuck nabijający się z Roweny i Crowleya... Ech...

Nie pojawiło się też to, czego się naprawdę spodziewałam – jakiejś wielkiej rewelacji odnośnie mitologii. Potwierdzono konieczność współistnienia Światła i Ciemności, ale to nic nowego – już o tym sobie mówiliśmy kiedyś, wspominając o boskich rodzeństwach. Tym, co mnie jednak nieco poirytowało, było odebranie Lucyferowi wolnej woli – to Znamię miało go skorumpować i zmusić do nieposłuszeństwa. Nie mamy zatem tej Wolnej Woli, tego samoistnego buntu, mamy warunki zewnętrzne… A Bóg tak się nią chwali!

No to mamy Apokalipsę. 

Ogólnie czekam na finał sezonu, bo jestem ciekawa, w którą stronę pójdzie, ale pewnie bardziej bym nań czekała, gdyby był to finał serialu. Widzę taki piękny potencjał na odejście z pieprznięciem! Tymczasem znowu któryś z braci się poświęci (Sam jako ochotnik do przyjęcia Znamienia mnie rozbroił… śmiechem… przecież on to dopiero ma kłopoty z ogarnięciem gniewu czy swoich uczuć), Wielkie Pradawne Zagrożenie zrobi maleńkie „miau” i tyle z tego wszystkiego będzie… Choć… może się mylę? Dajcie bogowie!

Supernatural 11x20 Don’t Call Me Shurley, scen. R. Thompson, reż. R. Singer, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, R. Benedict, C. Armstrong i inni.
Supernatural 11x21 All in the Family, scen. E. Ross-Leming I B. Buckner, reż. T. J. Wright, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, R. Benedict, M. Collins i inni.
Supernatural 11x22 We Happy Few, scen. R. Berens, reż. J. Badham, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.