piątek, 30 stycznia 2015

Klasycznie: Jekyll i Hyde

Szczerze się przyznam, że bałam się tego odcinka. Po pierwsze, po ostatnim nie wiedziałam, czy serial nadal porusza się jednostajnie w dół, po drugie, straszliwie nie lubię Charlie. W dodatku zapowiedzi, jak to mają w zwyczaju, łżą na potęgę i wyczuwałam Angst i dramę na bazie zejścia pewnej rudowłosej postaci. Nie, żeby zejście mi przeszkadzało, ale po ostatnim wolałabym, żeby tendencja pt. „ramy dadę” się utrzymała. No i prawie. Tyle, że prawie robi bardzo dużą różnicę.

Bardzo lubię wszystkie sceny w barach, knajpkach itp. Nawet jeśli Dean Winchester pije w nich jeno kawę.

Generalnie muszę przyznać, że odcinek był poprowadzony całkiem zgrabnie, bez specjalnych dłużyzn i rozważań o niczym, w dodatku nie było w nim scen zabawnych na siłę, co już jest pewnym postępem. Choć nie byłam specjalnie zachwycona przemyceniem do serialu krainy Oz i Złej Wiedźmy, to jednak jestem w stanie przełknąć w tej konwencji magiczne rozdzielenie osobowości jednej osoby. Ot, mamy Charlie Jekyll i Charlie Hyde. Nie rozumiem tylko, dlaczego Mroczna Charlie chciała cokolwiek udowodnić Dobrej Charlie poprzez zamordowanie sprawcy wypadku, w którym zginęli jej rodzice, ale seriale logiczne piętro wyżej. Zdrażniło mnie jednak to, że zamiast wziąć przypadkową w sumie osobę i zarzucić jakimś zaklęciem (czego to miało być w tym sezonie więcej? czarów i czarownic? a przepraszam uprzejmie, chodziło o Rowenę... no tak...), wygrzebaliśmy z Oz Charlie. Po co? Rozumiem, postać miała na początku bardzo pozytywny odzew wśród fanów, warto więc ją od czasu do czasu przywoływać z powrotem na ekran. Tyle że, moim zdaniem, przedobrzono.


Z zaskoczeniem stwierdziłam, że promo odcinka nie zabiło przynajmniej tej niespodzianki. Yay. Postęp.

Kiedy Charlie pojawiła się w The Girl with a Dungeon and Dragon Tatoo, byłam nią dziko zachwycona, bo była strasznie fajnym archetypowym geekiem, miała koszulkę z księżniczką Leią i w dodatku jeździła na ComicCony. Oczywiście, była Mary Sue pierwszej wody, ale scenarzyści tworząc taką, a nie inną postać, musieli po tę archetypiczną Maryśkę sięgnąć. Ok, jak na raz, może być. Nie przepadam za Mary Sue, ich miejsce jest w fanfikach, ale spoko, w tym kontekście była w sam raz. Na raz. No dobrze, może na dwa, bo LARP and the Real Girl też miał w sobie ten geekowski posmaczek, do którego Charlie mi zdecydowanie pasowała. Jednak przy Pac-Man Fever miałam już trochę dość, cieszyłam się więc, że tak ładnie zamknięto historię postaci, a finał odcinka z Charlie czytającą mamie po raz ostatni Hobbita, pozostaje jednym z moich ulubionych. Niestety, jak to z Supernaturalem bywa, jeśli coś jest dobrze przyjęte, należy to eksploatować do usr..., do końca. Wybaczcie mój klatchański. Nadchodzi więc Slumber Party, kiedy to nasza Marysia Sójka oprócz tego, że jest rewelacyjnym informatykiem, hackerem i co nie tylko, również jest doskonałym łowcą, a wszystko przychodzi jej na tyle naturalnie i bez trudu, że ją to wręcz nudzi. To był moment, kiedy stężenie marysójkowatości osiągnęło dla mnie wartości już niestrawne (m.in. z tego powodu programowo nie czytam fanfików, a mój własny jest pisany jako odreagowanie z przeznaczeniem do szuflady). Gdzie ta Jo Harvelle, która kopała tyłek, ale do doskonałości było jej wręcz daleko...? Ucieszyłam się, że Charlie wylądowała w Oz, krzyżyk i pentagram jej na drogę... No niestety, wróciła i to na dobre, z końcówki odcinka wynika, że jeszcze się pojawi. Czy ktoś mógłby mnie dobić? Ile można eksploatować tę samą postać, niespecjalnie mając na nią oryginalny pomysł? Ot, choćby taki, jak scenarzyści mieli na Jody i Donnę – żadna z nich nie jest chodzącym ideałem i perfekcjonistką, są normalnymi ludźmi, z ich wadami i zaletami. Charlie jest bez wad, cholera jasna *wzdycha ciężko*. 

I tak, to jest ta chwila, kiedy chciałabym, by faktycznie Sam miał nad czym/kim płakać.

Drugim powodem, dla którego w odcinku musiał pojawić się ktoś znajomy, była kwestia samobiczowania się Deana Winchestera. Od pierwszej minuty widzimy, że starszy brat wziął sobie zdecydowanie do serca kwestię samokontroli i ogólnej poprawy jakości życia. Tyle że biedak wziął się za to jak pies za jeża... Zdrowe żarcie, abstynencja i chociażby regularne godziny snu to bardzo dobra rzecz, tyle że jeśli następuje z własnej woli i osobnik podejmujący tak radykalny krok naprawdę sam tego chce. Tymczasem już na początku słyszymy, że Dean tego nienawidzi, że nie może się już doczekać, by wrócić do chlania, burgerów i jeszcze raz do chlania. Brawo, chłopie, nic tak nie poprawia humoru jak katowanie samego siebie. Masochizm jest naprawdę ciekawym sposobem na życie, ale w łóżku i to pod warunkiem, że obie strony zgadzają się tańczyć do tej samej nuty. Czy tylko ja widzę nadciągające wielkimi krokami zaprzestanie mocnego postanowienia poprawy? Jak to Sam powiedział w 99 Problems? „Zabronili seksu pozamałżeńskiego, picia i hazardu. Dean, oni praktycznie wycięli pół twojej osobowości!” Niestety, kochany chłopcze, nic na siłę.

Św. Szymon Słupnik. Eeee, przepraszam, Nieświęty Dean Impalownik. Ale samodręczenie się wygląda podobnie.

No cóż, Dean Winchester to jednak masochista i jakkolwiek zastraszanie świadka (i to będąc akurat w roli oficera federalnego) nie jest mu obce i nie wydaje mu się złem, tak już spuszczenie manta Mrocznej Charlie staje się dla niego bardzo istotnym powodem do tego, by pluć sobie w lustro. I teraz ja zapytam się tak z lekka retorycznie: a co on, do cholery, miał zrobić? Mamy tu powtórzoną sytuację z The Things We Left Behind – to znowu był przypadek Dean lub oni/ona. Dean musiał walczyć z Charlie Hyde i zważywszy na to, jak poważnie ona tę walkę potraktowała, on również musiał się do niej przyłożyć. Jasne, nie ma dobrze i każdy cios wymierzony Mrocznej Charlie, uderzał również w naszą dobrą i tęczową rudą, ale co on miał, do jasnej cholery, zrobić? Wziąć wszystko na klatę, byleby tylko jej nie skrzywdzić? Jakoś się to dla mnie kupy nie trzyma. Ale Dean ma teraz powód, by nienawidzić siebie samego jeszcze bardziej... mimo wybaczenia Charlie... (Matko Boska Sheppardowska, w pewnym momencie miałam już tych wszystkich wybaczań serdecznie dość). Heh... 

Pranie Mrocznej Charlie jest złe, mimo że sama Deana atakuje, ale zastraszanie bezbronnego świadka/ofiary to już coś dobrego, right? A przynajmniej takiego, po czym nie ma się wyrzutów sumienia.

Wydaje mi się też, że Dean nie do końca pojął lekcję, jakiej mu udzielono. Nie da się z człowieka wyrugować jego ciemnej strony tak do końca. Po oddzieleniu Mrocznej Charlie, nasza Marysia Sójka stała sie karykaturą samej siebie, jasne, nadal błyskotliwą i zabawną, nie będącą jednak w stanie robić wszystkiego tego, co dotychczas stanowiło esencję jej istoty. Człowiek składa się z dobra i zła, z id i ego. Jak wielokrotnie podkreślaliśmy, demoniczna osobowość Deana to wyolbrzymiony „niegrzeczny chłopiec” Dean, a to bardzo różni się od Mrocznej Charlie, która była tylko i wyłącznie złymi cechami Charlie. To, co stało się Demonicznym Deanem, to dosyć integralna część jego „ja”: nałogi, agresja, podlane zapewne tym, z czego kpi panna Hyde – tłumionymi uczuciami i pasywną agresją, a tego wyeliminować się nie da, czy to za pomocą ćwiczeń osobowości czy wcinaniem migdałów i jarmużu. Tęsknię za momentem, kiedy Znamię zostanie zdjęte, a Dean zaakceptuje siebie takim, jaki jest. No tak, wiem, logika i science fiction piętro wyżej.

Chłopcy i koszule w kratę. Taki klasyczny widoczek.

Nie było to zły odcinek, nawet Charlie mi tak bardzo nie przeszkadzała, pomijając oczywistą irytację, uzasadnioną kilka akapitów wyżej. Oby teraz nastąpiła tendencja zwyżkowa, bo wiem, że założenie, iż gorzej być nie może, jest co najmniej naiwne.

 Biedny ten aktor, regularnie ginie krwawo w swoich supernaturalowych epizodach.

Swoją ścieżką, dostaliśmy w tym odcinku aż trzech aktorów, którzy pojawili się już wcześniej w serialu ;) Dwóch z nich w odcinkach, które należą do moich ukochanych ze względu na pewną postać je łączącą. Domyślacie się, kto, kiedy i dlaczego?

Supernatural, 10x11 There’s No Place Like Home, scen. R. Thompson, reż. P. Sgriccia, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, F. Day, D. Fraser i inni.

piątek, 23 stycznia 2015

Odcinek z tak bardzo opornymi...


Powiem szczerze, chociaż promo odcinka miało przekonać, że czeka nas wyjątkowe, wbijające w siedzenie 40 minut, to ja jakoś nie potrafiłam się wzruszyć. Jedna z sheppardowych grup na FB wręcz zapełniła się postami w stylu „OMG, they are going to kill Crowley!”, a ja miałam takie „Yeah, whatever.”
 

Byłam święcie przekonana, że to tylko sen, jak było w przypadku poprzedniego odcinka i Deanowego „przechodzenia na Ciemną Stronę”. I wiecie co? I to mnie przeraża! Bo jeśli twórcy nie są w stanie wzbudzić u mnie jakiegokolwiek nawet drgnięcia serduszka w kwestii Crowleya, to już jest bardzo źle. A przecież nie tak dawno, zaledwie dwa i pół sezonu temu, gryzłam paznokcie tuż po przedostatnim odcinku siódmego sezonu, a potrzebne było do tego zaledwie „Mister Crowley, we have so much to talk about” i „Hello, Dick.” I mówimy o bardzo słabym sezonie!

 Tak, Dean, ja też się zastanawiam, co to, do cholery, było...


Dużo się nie pomyliłam. Cały odcinek był zbiorem przypadkowych scen, teoretycznie powiązanych motywem uwolnienia Deana spod wpływu Znamienia Kainowego, bez jakiegokolwiek napięcia, choć montaż początkowy sugerował, że dzieje się tak dużo i tak sensownie. No tak nie bardzo... Owszem, sięgnięcie po pomoc do Metatrona jest posunięciem sensownym i niegłupim, bo wobec zaginięcia demonicznego Słowa Bożego oraz skasowania proroków, dawny Skryba Boży pozostaje jedyną nadzieją. No to jedziemy – zabieramy Metatrona z niebiańskiego więzienia, oczywiście w wielkiej tajemnicy, która psu na budę się zdaje, bo Castiel ściąga kaptur swojego tajemniczego więźnia dokładnie naprzeciwko dwójki aniołów pilnujących przejścia na górę. Brawo, Castiel. Teraz wszyscy wiedzą. Zawozimy Metatrona do Bunkra. Ok, to nie jest głupie, bo jest to najbardziej bezpieczne miejsce od czasu spłonięcia domu Bobby’ego (chlip).

 Bardzo ładne ujęcie! Wszystkie światła na Metatrona!

Rozmawiamy z nim i przemawiamy mu do rozsądku. Dobrze. Robimy, co każe. Ok. Po czym Metatron odmawia pomocy dopóki oni nie zrobią czegoś dla niego. Wszyscy wiemy, że Metatron jest dosyć zdradliwym skurwielem (choć absolutnie rewelacyjnym i konsekwentnym – póki co). I w tym momencie Dean Winchester robi coś, co w całej tej kretyńskiej sytuacji jest najbardziej sensowne – torturuje Metatrona. Jasne, może to pchnąć go dalej na Ciemną Stronę, ale po ostatnim ataku szału wydaje się to wręcz... niewinne. I szczerze mówiąc, mam wrażenie, że obiekt wyładowań Deana, wbrew temu, co mówi Metatron, nie ma znaczenia. I co? I to podejście daje efekty, bo Metatron zaczyna mówić. Niewiele jednak, bo wpadają dwaj idioci – Cas i Sam, bo przecież gdyby Metatron mówił, sezon skończyłby się za trzy odcinki. Imperatyw opkowy. Tak, rozumiem. Dean i Ciemna Strona, blablabla. Tak, rozumiem. Castiel i obietnica nietknięcia byłego dyktatora. To niech go Sam przesłucha, też potrafi być przekonujący, jak pokazuje początek sezonu. A Castiel, zamiast marnować Łaskę na drzwi, niech uzdrowi potem Metatrona. Jeden anioł jest w stanie uleczyć drugiego. Nie, zabieramy jedyną osobę, która jest w stanie coś powiedzieć, którą da się zmusić do mówienia, bo zły Dean zachował się źle. Niedobry, niedobry Dean. Rany boskie, czy ja jestem w przedszkolu? Obviously!

 Yhmmmm... Rozwalać drzwi możemy, ale uleczyć innego anioła już nie... Kill me...

Więcej badassowego Deana, błagam!!!

Oczywiście, quest „Pozbądźmy się Znamienia Kainowego” wymaga zaangażowania kolejnego gracza i jesteśmy przy osobie, której wykorzystanie w tym sezonie przyprawia mnie o łzy. Naprawdę. Crowley. Crowley i Rowena. Nie mogę, po prostu nie mogę, a słowa Roweny „What the hell is going on in Hell?” doskonale oddaje moje wrażenia. Crowley jest przedstawiony jako debil, kolejny w tym odcinku. Rowena wałęsająca się po Piekle samodzielnie, łażąca, gdzie jej się zamarzy, mimo wyraźnego rozkazu, by jej samej nie zostawiać. Raz, rozumiem, udało się jej wymknąć, ale ona tam się szlaja pernamentnie, w dodatku ma dostęp do wszystkiego, łącznie z bronią konwencjonalną oraz niekonwencjonalną: składnikami niezbędnymi do rzucenia zaklęcia czy zrobienia hex baga. Albo ktoś cierpi na zramolenie starcze, albo Bozia się wreszcie zaangażowała i pokarała, odbierając rozum. Jakim cudem Crowley nie trzyma jej zamkniętej w jakimś, nawet w miarę porządnym, pomieszczeniu? Jakim cudem Crowley nie kazał swoim podwładnym nie zwracać uwagi na to, co ona mówi? Last but not least, mając do czynienia z wiedźmą, jakim cudem nie robi codziennego przeszukania wszystkiego dookoła na okoliczność hex bagów? No ja Was proszę... To jest tak debilne zachowanie, że aż błagam wszystkie bóstwa, by było częścią Planu, bo nie chce mi się wierzyć, że taka postać jest przeznaczona do odstrzału i zostania karykaturą samej siebie.

 Zakładając, że kolekcja w tle służy do torturowania... ludzi czy demonów? Bo jeśli demonów, zdebilenie Crowleya osiąga wyższe poziomy. Zostawić takie coś mamusi pod ręką?

Ponadto, jeśli Rowena jest tą interesującą postacią kobiecą, którą nam obiecano, to ja pasuję. To nie chodzi o to, że jest zagrożeniem dla Crowleya, naprawdę, z ręką na sercu. To, co ona robi, po prostu prosi się o spisanie podręcznika „Knucie dla opornych”. Powtarzanie schematów sprawdza się przy debilach, a to dokładnie to, co Rowena robi: powtarza się. Gerald, Guthrie... w kółko to samo. Owszem, bardzo ładne posunięcie z zaklęciem tropiącym Crowleya. Faktycznie, jeśli ktoś by spiskował, mogła usłyszeć te słowa, podsłuchując, więc wytłumaczenie jej wiedzy jest sensowne. Jednakowoż... do czego ona zmierza? Do kontroli nad Piekłem? Przecież to nie ma sensu, żaden demon nie będzie słuchał wiedźmy, nawet jeśli zdobędzie ona władzę nad Dołem. Chyba, że opęta Crowleya, przekona go do siebie, do czego ewidentnie dąży. Tylko że... czy mi się wydaje, czy w poprzednim sezonie jednym z głównych wątków nie była pewna ruda próbująca zdobyć władzę nad Piekłem? No żesz jasna cholera!

 Ledwo zdążyłam się przyzwyczaić do Guthriego, już go nie ma... Przyzwyczajanie się do kogokolwiek w tym serialu to zły pomysł. Albo go zabiją, albo przeprowadzą na nim lobotomię.

OK, Crowley i Pierwsze Ostrze. Tu mi już ręce opadły. Jak, powtarzam, jak głupim trzeba byłoby być, by zdradzić miejsce ukrycia tak potężnej broni komukolwiek, nawet jeśli teoretycznie jest naszą prawą ręką? Prawa ręka prawą ręką, ale Crowley zawsze był paranoikiem! Nie wierzę, by zdradził coś takiego, zwłaszcza że w tym samym miejscu znajdują się jego święte kości, a przypominam, że potrzebujemy jedynie garstki soli, odrobiny benzyny i zapałki... Poza tym... czy to miejsce przypadkiem nie przypominało nam tego, co ostatnio uchodzi za Piekło? Aczkolwiek chyba nie jest, bo przez okno w sali tronowej widoczne były gałęzie drzew, a duch Roweny został uniesiony bezpośrednio do chmur i księżyca... Jeżu kolczasty... Jeśli się okaże, że prawdziwy Crowley ćwiczy gdzieś kontrolę nad emocjami, a to nieudolny shifter, to prędzej w to uwierzę. Jest mi słabo. Jest mi po prostu źle.

 Ruda na tronie w Piekle. How fucking original...

Dla równowagi muszę powiedzieć, że całkiem podobał mi się w tym odcinku Castiel, pomijając tryb idioty, w jaki wchodził od czasu do czasu. Konkretny, sensowny, w dodatku całkiem ładnie załatwił sprawę z Claire (i tak, ja też wolę go w krawacie). Tekst „This would be THE Crowley who let the Blade turn Dean into a demon…?” przypomina mi tego anioła z sezonów 4-5, którego naprawdę lubiłam. Oczywiście, nie mogłoby być tak piękne, bo tak jak mówię, to jest odcinek z opornymi, więc Castiel z kolei mógłby uczyć się z „Postępowania ze złymi skurwielami dla opornych.” Plus, tekst o smsowaniu był tak straszliwie na siłę... Ja rozumiem, chciał rozbawić Deana. Deana, którego, do jasnej cholery, zna od lat i doskonale wie, co go bawi. Na pewno nie teksty o smsowaniu.

To prowadzi nas jednak do wątku Claire, który, mam nadzieję, będzie teraz na trochę zamknięty, bo jest nudny i niczego nie wnosi. Naprawdę, niczego. Czym lub kim była ta dwójka, która ją namówiła do wciągnięcia Winchestera w pułapkę? Nie wiadomo. Para seryjnych morderców? Możliwe. Aczkolwiek nadal mam taki wielki facepalm, bo jeśli dziewczątko chodzi na piwo do przyczepy na uboczu z dwojgiem świeżo poznanych ludzi, to stawiam ją na półeczce z napisem „Niech jej ktoś zrobi wykład na temat bezpieczeństwa. Szybko. Zanim ktoś będzie miał powód do Angstu.” Nie wiem, czy dziewczątko ogólnie miało być sposobem na to, by Castiel poczuł się pewniej, bo coś zrobił? By Dean poczuł się pewniej, bo czegoś nie zrobił? Nie wiem. Miałam jeszcze wizję, że Deana zamordują, podniesie się jako demon i taniec zacznie się od nowa, choć nie wiem, czy to możliwe bez Ostrza. Cały ten wątek jest taki... bez sensu. Tylko, by pokazać, że jak chce, to starszy Winchester się kontroluje.

 Odejdź, kobieto, i przemyśl swoje życie. I nie wracaj, błagam.

Bo wreszcie, powiem Wam, ze strony Sama padły mądre słowa. Może ta siła, która trzyma Kaina w umiarkowanej równowadze, to właśnie on sam? I może to właśnie potrzebne jest Deanowi – nadludzka samokontrola, mordowanie ławek zamiast ludzi. W ogóle ta scena z rozmową braci mi się tak bardzo podobała – tam w ogóle nie było Angstu!!! Da się!!! Naprawdę się da!!! Szkoda tylko, że chłopaki nadal żyją złudzeniami, kiedy usłyszałam słowa starszego brata - „There was a time, I was a hunter, not a stone cold killer” – pomyślałam sobie, że to tak bardzo dawno było... Dwa trzy pierwsze sezony, potem używamy namiętnie Noża Ruby czy anielskiego ostrza... Żyjesz złudzeniami, chłopcze...

 Odcinek bez Angstu. Należy to złotymi zgłoskami zapisać.

Wiem, że strasznie narzekam, ale ten odcinek był tak bardzo denerwujący i rozczarowujący! Tak, w pewien sposób jest jakiś motyw przewodni, ale musiałam się nad tym zastanowić, bo bezpośrednio po obejrzeniu odcinka miałam takie „WTF I just saw?”. Poza tym, tak naprawdę zakończenie nie jest zakończeniem, no może tylko motywu Claire (dajcie bogowie!), wszystko jest tak bardzo w środku, urwane akurat w tym miejscu, bo się 40 minut kończy. Jak, nie przymierzając, Klan czy inna Moda na sukces.

Ach. Jeszcze jedna rzecz. Crowley miał nowy krawat, choć podobny do tego z Caged Heat. A w szafce znajdowały się krawaty, których nigdy nie nosił – owszem, z motywem paisley, ale niebieskie. Motyw zdecydowanie za duży, by przypominać ten z The Great Escapist. Ja wiem, może on nosi jakieś inne, ale pokazywany jest głównie w jednym, którego w ogóle w tym odcinku nie widać. Więc sorry, ale wkurza mnie to, że zaklęcie Roweny zadziałało przy użyciu krawata, którego nigdy na Crowleyu nie widzieliśmy.

 Dodatkowo, trzymanie krawatów w rdzewiejącej szafce nie pasuje mi do Crowleya.

Supernatural, 10x10 The Hunter Games, scen. E. Ross-Leming i B.Bruckner, reż. J. Badham, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.

czwartek, 15 stycznia 2015

Hmmm, sezon 11...

Za tydzień chłopcy wracają na nasze ekrany i monitory, a w ramach urozmaicania hellatusa dostaliśmy informację o tym, że SPN dostał zielone światło na 11 sezon. Pierwsza reakcja to oczywiście ekstatyczna radość, bo to już jest przekroczenie bardzo konkretnej granicy (mojemu ukochanemu SG: SG1 się to nie udało i musieli na chybcika zamykać wątki w filmach telewizyjnych), druga... Cholera, ja chyba w proroczym jasnowidzeniu nadałam pierwszej recenzji tytuł Teściowa-samochód-rzeka! Powiedzieć, że mam mieszane uczucia, to trochę za mało.


Nawet tak zapalony fan jak ja nie może nie dostrzec faktu, że jakość głównych plotów Supernaturala leci na pysk, niektórzy wprost mówią, że puka już od spodu. Po finiszu wielkiego wątku apokaliptycznego, który spajał sezony 1-5, potrzeba było kolejnego pomysłu, ale to wszystko rozmieniło się na drobne. Pojedyncze odcinki, zwłaszcza MOTW w tym roku, są w większości naprawdę niezłe, jednak jakieś umysłowe zaćmienie nie pozwala najpierw Serze Gamble, potem Jeremy’emu Carverowi stworzyć naprawdę dobrego wątku nadrzędnego, który miałby ręce i nogi, a dodatkowo potencjał na sensowne przedłużenie w kolejnym sezonie. Takim chyba był ewentualnie sezon szósty i ósmy. Tyle że na potencjale się skończyło.

Należę do tego nielicznego grona, które sezon szósty uważa za jeden z lepszych. Nie wykluczam, że to kwestia zwykłego sentymentu, bo w końcu na jego etapie dogoniłam oglądanie serialu na bieżąco, ale jeśli odrzucę bicie serduszka, zwłaszcza przy co poniektórych odcinkach (Caged Heat!), sezon nadal mi się podoba. Owszem, bardzo długo nie wiadomo, o co chodzi, dostajemy całe mnóstwo zmyłek, ale w gruncie rzeczy od początku zasygnalizowany jest podstawowy problem: nietypowe zachowanie potworów, które czymś jest bez wątpienia spowodowane. Wszystkie kolejne wydarzenia tylko prowadzą do zaskakującego w sumie finału. A finał był rewelacyjny! Do dzisiaj mam ciary na wspomnienie tej pierwszej sceny z bogiem-Casem. Sceny, która już natychmiast w pierwszym odcinku sezonu siódmego została zepsuta. O absolutnie pięknie zapowiadającym się wątku nie wspomnę.

Castiel pozbywa się pseudo-boskości już w ciągu 40 minut, po czym „ginie”, uwalniając te straszliwe lewiatany. Straszliwość lewiatanów polega na tym, że początkowo nie wiadomo, jak sobie z nimi radzić, na ich traktowaniu ludzi jak bydła i źródła pożywienia, co w sumie nie odbiega od nastawienia potworów w serialu, tyle że nie zamierzają się dzielić. A przepraszam, są zdecydowanie bardziej przerażające – oni, a przynajmniej ich przywódca, Dick Roman, myślą! Niewielu przeciwnikom udało się zaszczuć Sama i Deana, nikomu nie udało się dotychczas wykończyć Bobby’ego Singera (przerwa na wyskoczenie do kuchni po flaszkę Łosiówki, bo whisky nie znoszę, i szklaneczkę dla uczczenia Ś.P.)... Problem z lewiatami polega jednak na tym, że są to właściwie wielcy nieobecni, pojawiający się z rzadka w którymś odcinku np. jako agenci nieruchomości, reszta sezonu wypełniona jest dosyć w sumie kiepskimi fillerami. Końcówka jest dobra, fakt, taka z gatunku „Masz, Jeremy, ja odchodzę, ty się martw, jak z tego wyjść.”


Jeremy wyszedł z tego całkiem nieźle, bo choć o roku Sama z Amelią i psem staram się intensywnie zapomnieć, to całość sezonu mi się podobała. Wątek prób, zasygnalizowany w pierwszym odcinku, nabiera kształtu dopiero w drugiej połowie sezonu, ale wiadomo już, co będzie głównym tematem i ta przepychanka wokół tablic ze Słowem Bożym ma jakiś sens, w dodatku jest obecna w miarę często. Był to w dodatku motyw, który ładnie by się zamknął w jednym sezonie, choć po uzupełnieniu o Metatrona i Casa rozwinął się w punkt wyjścia dla dziewiątego.

I to nie był najlepszy pomysł. Znaczy, powiedzmy sobie szczerze, twórcy zupełnie nie mają pomysłu na Niebo. Po casowej rebelii i wojnie domowej w sezonie szóstym, Niebo tak naprawdę jest traktowane jako zło konieczne – musimy na ten temat coś wymyślić, ale ni cholery nie mamy pomysłu, co z tym fantem zrobić. W efekcie mamy takie Naomi, Bartholomew, Malachie i inne janioły, które miotają się bez sensu, próbując z mniejszym lub większym powodzeniem naśladować Palpatine’a i jego „Poweeeeer... Unlimited poweeeeeer!!!” Metatron bawiący się w Boga nie miał potencjału na udźwignięcie całego sezonu, powiedzmy sobie szczerze, więc dla równowagi dostaliśmy Abaddon. Z jednej strony mieliśmy więc anioły próbujące wrócić do Niebios, ewentualnie uzyskać jak największy posłuch wśród współbraci na Ziemi, z drugiej szalona Rycerzyca Piekła próbująca uzyskać władzę... Winchesterowie, Castiel i Crowley miotają się po tym wszystkim jak szaleni, od scenarzysty do scenarzysty i jedyne, co z tego dobrego wyszło, to Kain, którego jestem oddaną fanką. Oczywiście Kainowe Znamię było wisienką na torcie, stanowiąc piękny pretekst dla fabularnego twista podczas zakończenia sezonu, ale twist psu na budę się zdał...


Wiele razy żaliłam się tutaj na jakość tego naszego Demonicznego Deana, długo też Dean tym demonem nie pobył. Jasne, nadal ma Znamię i ma ono na niego spory wpływ, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że i tak nic, poza braterskim angstem, z tego większego nie wyniknie. Obym się myliła!!!  Nie jest to jednak główny wątek sezonu, jest nim... No właśnie, do cholery, co? Nie wiem, nadal nie jestem w stanie powiedzieć, co jest głównym motywem sezonu!!! Co więcej, nie mam żadnych wskazówek, by się domyślać! Dean i jego zmagania, domniemane zezwierzęcenie Sama, o którym zapomniano („Who is the real monster?”), Niebo próbujące dojść do siebie, Castiel z kryzysem wieku średniego, wreszcie Crowley i jego perypetie rodzinne (seriously??? ja rozumiem to w moim fanfiku, ale tak oficjalnie? seriously?)... Nie widzę, naprawdę nie widzę niczego, co wysuwa się tutaj na prowadzenie. 

I to właśnie sprawia, że mam takie bardzo mieszane uczucia co do sezonu 11. Carver naprawdę nie wie, co zrobić z tymi wszystkimi wątkami. Nie wiem, czy nie chce czy nie potrafi wysunąć żadnego na prowadzenie. Oczywiście, może się okazać, że to wszystko jest częścią wielkiego Planu (koniecznie przez duże P), a ja jestem głupią czarnowidzką, ale nie widzę tego w tym momencie. A wielka szkoda, bo jak pokazują pojedyncze odcinki w tym sezonie, formuła nadal się sprawdza, ma potencjał, a poszczególni scenarzyści i spece od castingu naprawdę wiedzą, co robią. I tylko tak czasem uderza mnie taka myśl – czy nie dałoby się całkowicie wrócić do pojedynczych odcinków MOTW, które są najlepsze? Może to jest pomysł na sezon 11... ?

A na zakończenie uroczy filmik, który pojawił się na FB z okazji okrągłej ilości fanów... zaledwie 16 milionów... :)

piątek, 9 stycznia 2015

Monotematycznie: krawaty Crowleya

Dzisiaj temat lekki, łatwy i wybitnie nerdowy. Nie będziemy dzielić włosa (Sama!) na czworo, nie będziemy myśleć, co autor tekstu chciał powiedzieć i czy dana scena była aluzją w zamierzeniu, czy może wyszła tak przypadkiem... Dzisiaj, moi drodzy, robimy sobie krótki przegląd krawatów Crowleya! Tak, będzie dużo screenshotów z Crowley’em. 

 Nie, żebym w sumie potrzebowała powodu do zamieszczenia zdjęcia z Crowley'em.

Onegdaj zeszliśmy w rozmowie ze znajomym supernaturalowym na krawaty. Crowleya, oczywiście. Winchesterowie nas w tej kwestii nie interesują, mimo że... no właśnie – patrz obrazek :) 


 Ale w gruncie rzeczy ich garnitury są tanie i byle jakie, jak to mnóstwo osób podkreśla. A Crowley... No właśnie, co robi Crowley odkąd pożarli mu krawca? 

 Źródełko: Tumblr

Na pewno nie zmienia krawatów. Przynajmniej nie robi tego zbyt często. W dodatku nosi go zawsze, chyba że aktualnie zdradza garnitur z jedwabną piżamką, szczęśliwie, to zdarzyło sie tylko raz. Jak to mawiają? Mężczyzna w krawacie wydaje się wyższy, a że Crowley ma pewną obsesję na punkcie wzrostu, możemy się domyślać choćby po jego (i naszym) namiętnym obdarzaniu przezwiskami Sama – z gigantycznym dzieciątkiem i Łosiem na czele.

 "I don't need you to fight my battles for me, Moose. Get bent."
Oraz może jest wymięty, ale krawat ma być. Ujęcie pt. "Zmęczony komiwojażer".

Odkąd poznaliśmy naszego Króla, wówczas jeszcze tylko Rozdroży, w sezonie 5, nosi dokładnie ten sam krawat. Nie jestem ekspertką w tym temacie, ale wydaje mi się, że wzór jest adamaszkowy.  Kolor różni się trochę w zależności od oświetlenia, można jednak określić go jako stalowy. 


 


Pierwszą z nielicznych odmian wprowadza Caged Heat, kiedy to Crowley po raz pierwszy zmienia krawat na czarny ze wzorem paisley, który owszem, stał się modny, ale jakieś dwa lata później. Król Piekła trendsetterem? Skąd ta zmiana? Odpowiedź wydaje się oczywista – zważywszy na to, że oszukanie Winchesterów zakładało iluzoryczne nawet samospalenie Crowleya, demon nie mógł sobie pozwolić na zaryzykowanie ulubionego krawatu.


Nie da się jednak w ten sposób wytłumaczyć zmiany, która nastąpiła w The Great Escapist, znowu jednoodcinkowej. Choć na pierwszy rzut oka wzór na krawacie przypomina kwadraciki i kreseczki, mnie osobiście przypominające szron na szybie, po bliższym przyjrzeniu się i ewentualnym powiększeniu widać, że nasz ulubiony demon znowu uderzył w paisley, choć tym razem bardzo drobniutką mutację wzoru. 


Trzeci przypadek innego krawata zauważamy w Sacrifice, podczas crowleyowej „randki” z Jody Mills. Kiedy już przejdziemy do porządku dziennego nad jakże uroczym Królem Piekła, opowiadającym o swej stracie*, w oczy rzuci się czerwone obrzydlistwo w fioletowe kwadraciki. No cóż, na randkę zaleca sie odrobinę ekstrawagancji w stroju, a ponieważ garnitur i koszulę Crowley pozostawił klasycznie czarne, zaszaleć mógł tylko przy doborze krawata. Świetnie, ten jeden raz naprawdę wystarczył.


Szczęśliwie, od tamtej pory wierny krawat towarzyszy Królowi w każdych okolicznościach przyrody – czy to w lochu, czy to na odwyku, czy to w sali tronowej... Nie narzekam, całkiem go lubię. A Wy?

 Ach, jak ja lubię tę scenę.

 Wkurzony Król Piekieł to czysta przyjemność wizualna. Swoją ścieżką, ten uroczo zakurzony płaszczyk... Swoją ścieżką, kto mu tak odczyścił ciuchy jak wyszedł z lochu? Same się? A może Dean wziął szczotkę w dłoń?

 Crowley uzależniony, czyli wszyscy żałujemy Króla Piekieł. Ale krawat być musi.

 Krawata tutaj zbyt wiele nie widać, ale cała ta scena była cudowna. Najpiękniejsze zakończenie sezonu od paru latek...

 Krawat i tron :)

* strata, o której wspomina Crowley, to zdaniem Marka Shepparda, utrata Growleya