piątek, 25 września 2020

Porzućcie wszelką nadzieję Wy, którzy zamierzacie TO czytać…

Uwaga, tekst zawiera spoilery, spore spoilery. Choć właściwie: jakie spoilery? Zakończenia się już dawno domyślaliśmy…

Uczciwie uprzedzam, że ten tekst nie będzie recenzją. Nie da się napisać recenzji tego czegoś, bo wymagałoby ode mnie poważnego potraktowania potwornego gniota. Skoro jednak poważnie nie traktuje mnie autor, to ja też nie będę się nawet wygłupiać.  

Pamiętacie, czym zakończyła się poprzednia część cyklu? To macie szczęście, bo ja kompletnie nie. A żeby nie było – fabułę pierwszych tomów opowiadań pamiętam do dzisiaj! Szczęśliwie na Rusi dzieje się niewiele, a przejęcie zamku i grodu Ludmiły przez jej wuja to zaledwie pomniejsza przeszkoda – choć tutaj przynajmniej pojawiła się ciekawa sztuczka mateczki Olgi. W ogóle czarownice z bagien to chyba jedyny interesujący element tej książki, a i tak… ale o tym później! Cokolwiek zapomnieliśmy z poprzednich części (niewiele do zapomnienia, tak między Bogiem a prawdą), przypomnimy sobie na kilku następnych stronach: Ludmiła jest po swojemu racjonalna i czasami litościwa, Nataszka potężna, Mordimer nie znosi, jak się ją nazywa wiedźmą, mateczka Olga ma własne plany, a Ruś śmierdzi i jest pogańska (o właśnie, autor sobie łaskawie przypomniał o czułym powonieniu Mordimera).

W połowie książki, w połowie pitolenia o miłości Mordimera i Nataszy, dyskusji o planach Izjasława, wreszcie zaczyna się coś dziać – i powiem Wam, że pojawiła się we mnie nadzieja. Wspomniany przez księcia demon pozwala się łudzić, że po dwóch tomach o niczym wreszcie dostaniemy przygody INKWIZYTORA, a nie podnóżka ruskiej księżnej. My reagujemy z radością, Mordimer rzecz jasna, nie. Musiałby się jeszcze od Nataszki oderwać. A i Ludmiły chronić nie będzie mógł. I tak mimo przebłysku dawnego klimatu, ponownie zanurzamy się w peczorskiej nudzie. I błocie, nie zapominajmy o błocie.

Szczęśliwie wygląda na to, że ktoś w wydawnictwie się opamiętał i zorientował, że większość czytelników tego już nie zniesie, więc zróbmy z ruskich przygód Madderdina trylogię, a to oznaczało, że Piekara musiał się nagle zmieścić z zakończeniem na ostatnich dwustu stronach. Pewna osoba zatem kompletnie zmienia swój charakter, z potężnej i wielce inteligentnej postaci stając się rządzoną humorami nastolatką. Przecież wszystkie baby zamieniają się w idiotki, kiedy w grę wchodzą dzieci, nieważne, że poprzednio w ogóle nie było o tym mowy – jakoś w końcu trzeba tę sielankę zakończyć… Rachu ciachu, włącza się instynkt macierzyński i nagle z zaplanowanej intrygi wychodzą nici. Pewnie te, którymi była szyta, bo grube jak cholera. Nagle wszystko galopuje na łeb na szyję i znienacka pojawiają się NARESZCIE interesujące wątki. Nie łudźcie się, tylko po to, by się zakończyć w kompletnie idiotyczny sposób.

Na końcu pojawia się deus ex machina, twierdzący, że wcale nim nie jest. Utrzymuje przy tym, że wszystko, nad czym męczyliśmy się przez ostatnie trzy tomy, ma sens, nawet jak tego sensu nie widzimy. Przy okazji – mam wadę wzroku, zowie się jasnowidztwem – pamiętacie, co wymyśliłam, żeby Piekara mógł wyjść z tego bajzlu z czymś na kształt twarzy? No więc właśnie. Załatwiamy gwałtowną zmianę charakteru postaci w połowie istniejącego już cyklu wymazaniem pamięci. RILI, panie Piekara, RILI?

ZOSTALIŚCIE OSTRZEŻENI!

I co? I wygląda na to, że mordimerowe przygody (głównie w łóżku) i jego (nader chętna) współpraca z wiedźmami to element planu Inkwizytorium (Wewnętrznemu Kręgowi rozum kolektywnie odebrało). Inkwizytor, planujący z własnej woli odejście od obrony Świętej Wiary i zamieszkanie z niezwykle potężną ruską wiedźmą, nie jest postrzegany jako zagrożenie, ale jako atut. No bo wiecie, okoliczności. No i Szachor Sefer (tak, każdy ją pragnie z Mordimera wyciągnąć, nawet jak nie wie, co to) – jakim cudem ten chłop przeżył w Cesarstwie, gdzie (jak dowiadywaliśmy się w opowiadaniach) heretyków i czarnoksiężników nie brakuje? Przepraszam, ale po tym wszystkim Amszilas powinno zamknąć chłopaka w swoich przepastnych wnętrzach i trzymać pod ręką, bo wcale nie widać, by był nadmiernie lojalny wobec Inkwizytorium. Zakończenie się zatem kupy nie trzyma, nie tylko pod tym względem. Jesteśmy pomiędzy tomami opowiadań, to nie jest Mordimer z początku Ja, Inkwizytor, zdolny zakochać się do niepamięci w bóstwie leśnym i któremu imponuje wizyta w ekskluzywnym burdelu. To cynik, nie zakochany debil. Tymczasem wydaje się, że krew permanentnie przebywa w jego drugiej główce. Ach, i jeszcze jedno – u boku Mordimera non stop przebywał przecież Anioł. I co? Nagle go wywiało? Poszedł na dziwki? No ludzie! Ta potężna istota, którą poznaliśmy w opowiadaniach, raczej na pewno nie pozwoliłaby swojemu podopiecznemu na aż takie zbratanie się z wiedźmami i udział w praktykach nekromanckich nie mających związku z obroną Świętej Wiary.

Właśnie, wiedźmy… zanim zapomnę! To jedyny jasny promyczek tej książki, zarówno mateczka Olga, jak i Tamara są fascynujące (na pewno bardziej niż Wychędoż-i-Kochaj-Mnie-Mordimerze-Natasza). To Olga pojawia się w jedynych interesujących scenach w książce (szczęśliwie chędożenie w strumieniach krwi i innych wydzielin szczegółowo opisywane nie jest), udowodniając swoją potęgę, a i z Sabatem na bagnach mocno powiązano zakończenie. Tyle że… poprzez popierdułki o Nataszy i Mordim w dwóch poprzednich książkach, za dużo się na ten temat nie zmieściło, trzeba było zatem wepchnąć to na ostatnie 200 stron. Najciekawszy wątek (och bogini, ów kamień z niebios!), pojawiający się, gdy wszyscy już stracili nadzieję, wrzucono ot tak, potem sprawie łeb ukręcono (w sumie niemal dosłownie). Rozwój wydarzeń miał nas przy okazji upewnić, że te baby mogą być sobie potężne, ale są zbyt ambitne, zbyt niecierpliwe i marnie kończą. Rozwinięcie tematu Piekara zostawił sobie na przyszłość. Ręce i cycki opadają.

I nie jest to mój wniosek wyciągnięty z czterech liter, Piekara pisze o podobnej możliwości w posłowiu, które trochę hadko czytać, bo przepełnione jest takim poczuciem samozajebistości, że aż dziw, iż kolejne tomy nie pojawiły się już dawno. Nie ukrywam, chętnie poczytałabym o Mrocznych Wiekach, o Walerii czy wreszcie o dalszych losach Mordimera po Łowcach dusz, ale patrząc na to, jak autor obecnie prowadzi narrację i wypacza charaktery postaciom, chyba jednak wolę, by główny cykl pozostał nieskończony.

Autor przy okazji broni się tym, że będzie pisał, jak pisze, bo ludzie książki kupują. Oczywiście, jego święte prawo. Tylko powiem Wam szczerze, że gdyby nie fakt, iż mój małżonek nabywa wszystko piekarowe w ciemno, to ja bym już sobie tych książek oszczędziła. 44 złocisze w kieszeni, a i brak tego paskudnego posmaczku bycia dojną krową. To już nie jest ten Mordimer, to nie to Inkwizytorium. Zamiast grozy mamy fejspalm. Zamiast przygody i walki ze Złem, tomiszcza o Wielkiej-tfu-Miłości i marzeniach o karierze karczmarza. Odradzam, gorąco odradzam.

Jacek Piekara, Przeklęte przeznaczenie, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2020.