wtorek, 15 października 2024

Na magicznym uniwerku znowu rozróba!

Już kiedyś zaglądaliśmy do Czarowiru, magicznego akademika, w którym mieszkają Lady i Złomir, studiujący na Collegium Magicae UJ wraz ze swoimi przyjaciółmi, Grzesiem i Agnieszką. Podobnie jak w pierwszej odsłonie serii (oby!), i w tej książce (tym razem samodzielnej powieści, nie zbiorze opowiadań) towarzyszymy Nataszy, wikłającej się znowu całkiem nieświadomie w rozmaite perypetie – choć tak naprawdę wszystko zaczyna się od całkowicie uzasadnionej obawy o los Olki, jej współlokatorki. Olka całkiem nieoczekiwanie znika bowiem po magicznej imprezie urozmaiconej wizjami jednorożców i kuszących elfek, wywołanymi przez nieoczekiwany dodatek do wina. Pewnie, mogłaby się gdzieś zagubić w euforii wywołanej nadmiarem eliksiru, gdyby nie to, że jako jedna z nielicznych miała świadomość, co się w napitku znajduje... Wyparowują też jej rzeczy, zupełnie jakby nigdy nie wróciła po wakacjach na uczelnię... a przecież Lady sama z nią rozmawiała! I nie, nie piła tego wina! Coś tu mocno śmierdzi i nie chodzi o ciało znalezione na Zakrzówku. I choć samodzielnie Lady do niczego nie dojdzie, to przecież od czego są przyjaciele – niektórzy utalentowani, niektórzy ustosunkowani, a wszyscy powiązani ze sobą przeżyciami podczas praktyk w Sławieńczy.

Bardzo się cieszę, że wracamy do świata Polanii, do magicznego Krakowa, opuszczonego przez Pierwszą (czy aby na pewno?), ale nie tak do końca bezbronnego. W końcu studenci to nie zawsze tylko źródło kłopotów! Zgrana paczka po raz kolejny udowadnia, że razem potrafi więcej i nie chodzi zaledwie o rozkopywanie grobów. I chociaż główną bohaterką opowieści pozostaje Natasza, w tej odsłonie cyklu (kurczę, serio mam nadzieję, że to można już nazwać cyklem!) dowiemy się sporo o Agniesi, Miss Perfect, która oprócz nieskazitelnego wizerunku i ustosunkowanych rodziców ma jeszcze oswojoną panią z dziekanatu i zdrowy rozsądek. Oczywiście, czytelnicy już wiedzą, iż dziewczyny zdążą się do końca studiów zaprzyjaźnić, ale teraz widzimy, co za tym stało i że ta przyjaźń nie wzięła się zaledwie z jednego letniego traumatycznego przeżycia. To ekscytujący wgląd w przeszłość, któremu naprawdę nie przeszkadza to, iż mamy świadomość, że bohaterowie wyjdą z tych wszystkich perypetii cało (co wynika z Czarodziejki z ulicy Reymonta). Nie, w połowie książki człowiek kompletnie o tym zapomina i zaczyna nerwowo obgryzać paznokcie, bo gra toczy się o coraz wyższą stawkę. A to naprawdę nie udaje się tak dobrze wszystkim autorom!

No cóż, miałam nadzieję na kolejne przygody Lady i jej przyjaciół, dostałam kolejne przygody Lady i jej przyjaciół, a teraz liczę na więcej! Może gdzieś tam powróci również Sara? Wiemy, że Magda Kubasiewicz nie śpi, bo pisze książki, więc może w miarę niedługo będzie nam dane ponownie przekonać się, co nowego u ekipy z magicznego uniwerka... bo przecież oni wszyscy muszą się wpakować w kolejne tarapaty!

Magdalena Kubasiewicz, Czarodziejka z ulicy Grodzkiej, wyd. SQN, Kraków 2024.

środa, 9 października 2024

Niby tradycyjnie, a jednak inaczej...

Historii o Alienie jest całkiem sporo i nie mówię tu tylko o adaptacjach filmowych scenariuszy. Uniwersum Obcego zostało mocno rozbudowane – w książkach, komiksach, grach czy erpegach, niełatwo zatem wymyślić coś nowego. Większość odbiorców pragnie zresztą po prostu kolejny raz poczytać/obejrzeć to, co już zna, więc mamy do czynienia z następnymi klonami opowieści: Weyland-Yutani zakłada kolonię, ktoś odkrywa dziwną strukturę/statek (niepotrzebne skreślić), poinformowane korpo pragnie próbek (często zresztą już wie, o co chodzi, albo wręcz samo wysłało osadników, by to właśnie odkryli), ktoś idzie, znajduje jaja, następuje szybka akcja z facehuggerem i dalej już wszystko wiadomo. Alienowy klasyk, chciałoby się powiedzieć.

Obcy. Zimna Kuźnia także zaczyna się od zapoznania czytelnika z bohaterami dramatu, który wkrótce się rozpęta. Kolejny korposzczurek, Dorian Sudler, to księgowy o moralności ameby, żyjący tylko i wyłącznie po to, by redukować koszty firmy, nie dbający zupełnie o to, czy owa redukcja nie spowoduje czyjegoś życiowego dramatu – jak długo jego pracodawca będzie zadowolony z wyników... Teraz trafia mu się nie lada gratka, bo oto zostaje wysłany na stację badawczą, tytułową Zimną Kuźnię, a on wręcz uwielbia zwalniać naukowców. Na potężnej konstrukcji unoszącej się nad gorejącym Kaufmannem, gwiazdą układu, prowadzi się równocześnie kilka eksperymentów w różnych dziedzinach, choć – jak łatwo się domyślić – najistotniejsze są związane z rwaczami, śmiertelnie niebezpiecznymi istotami, których cykl życiowy może kryć w sobie wybawienie dla wielu ludzi cierpiących na nieuleczalne choroby genetyczne. Proces zapłodnienia, zarodniki wtłaczane na siłę do gardła nieszczęsnego gospodarza to klucz do substancji mogącej zapewnić nowe, lepsze życie. Pracująca nad tym doktor Blue Marsalis za wszelką cenę pragnie osiągnąć sukces, nie ze względu na dobro korporacji, a własne życie. Sama ledwie może się już poruszać, a badania prowadzi za pośrednictwem androida Marcusa, do którego może przenosić swoją świadomość. Jest już tak blisko, kiedy okazuje się, że Zimna Kuźnia wcale nie należy do takich bezpiecznych miejsc – inny obiekt badań stacji wymyka się spod kontroli...

Brzmi znajomo, prawda? No właśnie... ale nie do końca. Napawałam się opisami laboratoriów, postaciami i ich wzajemnymi powiązaniami, chcąc się nimi nasycić, zanim akcja powieści znowu zostanie zredukowana do pogoni i ucieczki, na końcu której samotny protagonista wysadzi placówkę i obcych. Czekała mnie jednak niespodzianka. Bo Zimna Kuźnia, choć rzecz jasna podąża za schematem serii, skupia się właśnie na ludziach, ich motywacji i reakcji na sytuacje ekstremalne. Tutaj dramat rozgrywa się między nimi – owszem, obcy to bardzo ważny element układanki, bez którego sytuacja byłaby kompletnie inna, jednak są tam w tle, jako dodatkowe przeszkody do pokonania. My skupiamy się na desperackiej walce Blue, na nieoczekiwanych odruchach jej asystenta, nadziei pozostałych naukowców, moralnych problemach androida i zaskakującej reakcji Doriana. To opowieść o bardzo przeciętnych ludziach w sytuacji ekstremalnej i tak, nawet nie wiedziałam, że czegoś takiego w uniwersum Aliena potrzebowałam...

Oczywiście, Zimna Kuźnia to nie jest wybitne arcydzieło, jednak na tle rozmaitych produktów alienowych, które znam, wyróżnia się bardzo na plus. Do końca trzyma w napięciu, bo wcale nie jest tak oczywista, a i potrafi oddać to napięcie nawet bez dziesiątków zmasakrowanych ciał. Fanom serii o Obcym, szczególnie tym, którym podobała się pierwsza połowa Romulusa, bardzo polecam!

Alex White, Obcy. Zimna Kuźnia, tłum. Emilia Skowrońska, wyd. Vesper, Czerwonak 2024.

sobota, 5 października 2024

Straszna klasyka

Jakoś nam się tutaj ostatnio duszno zrobiło – no cóż, w końcu październik, Halloween tuż za progiem, więc czas na takie właśnie historie! Dzisiaj chciałabym napisać kilka słów o książce, która stała się inspiracją dla wielu późniejszych twórców – nie tylko literackich, ale z którą ja zetknęłam się po raz pierwszy – wiem, shame, shame, shame.

Mowa o Nawiedzonym domu na wzgórzu Shirley Jackson. Do tytułowej posiadłości, podobnoż nawiedzonej, przybywa czwórka osób, na czele z badaczem zjawisk nadprzyrodzonych, doktorem Montague’em. Pozostali raczej wydają się przypadkowo dobrani, bo Theo jest artystką, Eleanor młodą kobietą, dotychczas zajmującą się matką, a Luke krewnym właścicielki posiadłości – jednak przynajmniej jednego z nich cechuje wrażliwość na zjawiska paranormalne. I choć wszyscy przestrzegają ich przed straszną posiadłością, ta wydaje się początkowo po prostu starym budynkiem, wprawdzie mocno specyficznym, jeśli chodzi o architekturę i wyposażenie oraz posiadającym tragiczną historię, ale w końcu istnieje wiele takich obiektów i nic w nich nie straszy. Atmosferę podkręca jeszcze gospodyni, zaklinająca się, że za żadne skarby nie zjawi się w domu po zmierzchu, ale w końcu każdy ma prawo do swoich dziwactw, a pani Dudley znakomicie gotuje! I tylko te drzwi się dziwnie zamykają, a w nocy... a w nocy zaczyna się zabawa. Czy jednak to zjawisko paranormalne, czy ktoś się doskonale bawi kosztem innych?

Nawiedzony dom to wprawdzie powieść grozy, ale niech nikt nie nastawia się na tryskającą krew i flaki wylewające się na każdej stronie. To historia w starym stylu, gdzie atmosferę tworzą słowa i – na bogów – jakże znakomicie autorce się to udało! Niektórzy mogą wręcz narzekać, że za dużo czasu poświęcono poszczególnym postaciom i ich relacjom, niekoniecznie wydającym się w danej chwili najistotniejszym, ale dzięki temu lepiej ich poznajemy i rozumiemy. Bo gdy przychodzi co do czego, to właśnie te relacje okażą się istotne. W tej książce bowiem najważniejsze pozostaje niedopowiedziane, jakby niedomknięte, i choć z jednej strony drażni to w ten nieprzyjemny sposób, to z drugiej cudownie pasuje do tajemnicy, którą próbują rozwikłać nasi bohaterowie. Bo nawiedzony dom bywa subtelny – odwraca uwagę w pewien fizyczny sposób, by uderzyć subtelnie gdzie indziej. Fani bardziej krwawych rozwiązań mogą poczuć się nieco rozczarowani, ale jeśli wolicie klasyczne opowieści, musicie bezwarunkowo sięgnąć po tę książkę!

Dla mnie Nawiedziony dom na wzgórzu to absolutne arcydzieło i żałuję tylko, że nie przeczytałam go wcześniej. To klasyk, który w dobie graficznych i ohydnych nierzadko horrorów przypomina, że krew stanowi zaledwie jedno z rozwiązań, bo w końcu najbardziej boimy się tego, czego nie widać...

Shirley Jackson, Nawiedzony dom na wzgórzu, tłum. Maria Straszewska-Hallab, wyd. Replika, Zakrzewo 2018.

poniedziałek, 9 września 2024

Nawiedzona Polska

Kto z nas – maniaków urban fantasy – nie lubi prawdziwych historii o duchach i nawiedzonych miejscach? Umówimy się – to jedne z bardziej popularnych opowieści, bać się i straszyć lubimy od zawsze, już za dzieciaka wszyscy (no prawie) urozmaicaliśmy sobie wolny czas w ten sposób. Pracowałam kiedyś zresztą na zamku (faktycznie nawiedzonym, jeśli ktoś w to wierzy) i historia „duszna” była chyba najbardziej popularna wśród zwiedzających. Przewodnicy mieli jej trochę dość. Kochamy się bać i nic dziwnego, że powstają książki o miejscach nawiedzonych – mają wzięcie! Jakiś czas temu w łapki wpadł mi Duchowy przewodnik po Polsce Martyny Skibińskiej i po prostu nie mogłam go nie kupić!

101 wycieczek z dreszczykiem jest podzielonych województwami i już z samej objętości rozdziałów można wyciągnąć wniosek, że duchy zdecydowanie lubią jedne lokalizacje bardziej od drugich. Nie chodzi tu raptem o zagęszczenie zamków w konkretnej okolicy, bo autorka uwzględnia wszelakie nawiedzone miejscówki – lasy, źródełka, jeziora czy chociażby sztetle. To ostatnie zresztą wiąże się z moim jedynym zastrzeżeniem do książki: czasem pojawiają się w niej pozycje, które z nawiedzeniami mają niewiele wspólnego, choć ich historia rzeczywiście przyprawia o gęsią skórkę – jak choćby Wilczy Szaniec. Dużo można o nim powiedzieć, ale akurat nie to, że tam straszy. Wystarczająca jednak liczba miejsc rzeczywiście jest związana z legendami i podaniami (tak, „mój” zamek też tam jest), by zapomnieć o tych, które znaleźć się tutaj nie powinny.

Pozycja skierowana została skierowana teoretycznie do dzieci, więc i jej język dostosowano do młodszego odbiorcy i muszę przyznać, że zrobiono to po mistrzowsku. Nawet taki stary zgred jak ja pochłania kolejne rozdziały z zapartym tchem i chichocze radośnie przy cudownych metaforach i porównaniach. Co więcej, książka zawiera ilustracje i są one absolutnie fantastyczne – kolaże Dominiki Czerniak-Chojnackiej to prawdziwe arcydzieło i jestem przekonana, że niejeden rodzic wpatruje się w nie w upojeniu, gdy dzieciatko zaśmiewa się po raz kolejny z jakiegoś opisu.

Jak na przewodnik przystało, do każdej wymienionej w nim atrakcji dodano podstawowe informacje teleadresowe, łatwo więc rzeczywiście z tego skorzystać i zaplanować sobie taką straszną wycieczkę. Bo przecież chcemy zobaczyć te wszystkie nawiedzone miejsca i trochę się pobać, prawda? A Duchowy przewodnik po Polsce zdecydowanie nam w tym pomoże!

Martyna Skibińska, Duchowy przewodnik po Polsce. 101 wycieczek z dreszczykiem, il. Dominika Czerniak-Chojnacka, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2024.

sobota, 24 sierpnia 2024

Blaski i cienie

Kiedy żyje się w miasteczku zamieszkiwanym przez rozmaite, nie zawsze ludzkie istoty, aż chciałoby się mieć pewność, że w razie jakiegokolwiek zagrożenia wśród służb porządkowych znajdzie się ktoś, kto sobie z tym wszystkim poradzi, a jednocześnie będzie na tyle dyskretny, by tajemnice, które nie mają szybko stać się powszechnie znane, nie ujrzały światła dziennego. Springfield bowiem, w odróżnieniu od takiego choćby Thornu Dory Wilk, to miejscowość nie tylko i wyłącznie dla magicznych (choć prawda, że nieoczekiwanie okazuje się ich więcej, niż byśmy podejrzewali). Dlatego też zadanie sierżant Mariki Echidnas i jej partnera Jordana do najłatwiejszych nie należy, bo obok włamań i zaginięć kotków, w miasteczku zaczynają się dziać i inne, bardziej przerażające rzeczy: a to ginie mający olbrzymie znaczenie płaszcz, a to eksponat z miejscowego muzeum, a to piesek uroczej starszej pani, a to ktoś próbuje otruć lokalne seniorki... Do wyjaśnienie jest również zagadka ciała na plaży... W wielu przypadkach Marika może liczyć na pomoc ze strony byłego dzielnicowego Gianniego, jednak najczęściej jest zdana na swój szósty zmysł i niecodzienne talenty. Oraz na przypadek, bo ten zawsze odgrywa przecież niebanalną rolę.

Historia i tajemnice Mariki odsłaniają się przed naszymi oczyma poprzez kolejne opowiadania. Choć teoretycznie każde z nich jest zamkniętą całością, łączą się ze sobą właśnie poprzez poszczególnych bohaterów – obserwujemy ich losy na przestrzeni miesięcy, poznajemy sekrety, kibicujemy w związkach i wraz z nimi żałujemy, że nie wszystko się udaje. Przyglądamy się temu, jak się zmieniają i dorastają (zakończenie wątku Sōamiego to dla mnie mistrzostwo świata), jak też odkrywają nieoczekiwanie prawdy o sobie, także te niezbyt przyjemne. Oczarował mnie nastrój tych tekstów – czytając, czułam wręcz ten małomiasteczkowy klimat, przemiany pór roku, ten swoisty genius loci, który autorka oddała wręcz fantastycznie (a co – zważywszy na pewien element fabuły – można było po prostu spieprzyć). Springfield to trochę takie Stars Hollow z Gilmore Girls – archetyp miejsca, w którym wszyscy się znają, a jednak coś znacznie bardziej realnego. Mamy lokalne znakomitości i pewne sekrety, mamy przestępstwa i zagadki, a wszystko to nie staje się groteskowe niczym Sandomierz ojca Mateusza, gdzie strach mieszkać. Nie, wręcz przeciwnie, chciałoby się tam zajrzeć, choćby na urlop, zajrzeć do Kręgu, skosztować na festynie wypieków Gianniego czy też zamienić kilka słów z Larisą. Niezależnie od pory roku, Springfield wydaje się miejscem nader interesującym.

Nie nazwałabym Echidny pozycją lekką i łatwą, bo – podobnie jak książki Marty Kisiel – choć czyta się ją z dużą przyjemnością, zmusza do przemyśleń. To kryminał i obyczajówka w jednym, a niektóre poruszane tam tematy nie są przyjemne. Czy jest zatem pozycją dobrą? Och, zdecydowanie! Mam olbrzymią nadzieję, że będzie mi jeszcze kiedyś dane wrócić do Springfield, poznać kolejne przygody Mariki, Jordana, a także ich znajomych i przyjaciół. Oby jak najszybciej!

Agnieszka Szmatoła, Echidna, wyd. Mięta, Warszawa 2023.

czwartek, 25 lipca 2024

Magiczne grzyby i inne takie...

Stęskniliście się za magicznym gabinetem weterynaryjnym, Ryśkiem, Bździągwą i Kreplem, a przede wszystkim za naszą ukochaną dwójką techników i ich nieumarłą pryncypałką? Tak, ja też! Zdążyłam się do nich już niesamowicie przywiązać i teraz łaknę ich kolejnych przygód i odkryć niczym kania dżdżu!

Z tym dżdżem to w sumie trafiłam, bowiem kolejny tom przygód Florki i ekipy rozgrywa się właśnie jesienią, a wiadomo, jak z tą porą roku bywa – może być cudowna, złota, gdy liście chrzęszczą pod nogami i pachną zamagazynowanym słońcem, a może być szara, ponura i niesłychanie dołująca. Pierwszą nasi bohaterowie pilnie wykorzystują, czy to na sympozja naukowe, czy na z dawien dawna wyczekiwany wyjazd w góry, a druga... A druga dopada ich sama, proza życia, gdy trzeba wstawać rano do pracy, walczyć z chorobą czy rozwikłać zagadkę niesłychanej wręcz aktywności zombie w okolicy.

Zbliża się wprawdzie Halloween, ale nikt się w Zrębkach nie bawi w przebieranki. Jednak kolejne osoby donoszą o dziwnych stworzeniach (dziwniejszych niż zwykle) w okolicy, z grobów wydają się powstawać ci, co powinni w nich leżeć, a w paczkomatach jakiś zwyrodnialec zatrzaskuje koty! A przecież w okolicy mieszka nekromantka... Co więcej, zaczyna ją odwiedzać bardzo nietypowe indywiduum z jeszcze bardziej nietypowym stworzeniem...

W sercu wszystkich zagadek tkwi lecznica, ale tam życie toczy się pozornie jak zawsze – Rysiek, niemagiczne zwierzaki potrzebujące adopcji, psianiołek Puder czy królik Tapczan o spojrzeniu godnym roli w Monty Pythonie. Do tego znajomość Florki i Bastiana się zacieśnia, choć fauna chyba coś mocno gryzie... Techniczkę kusi też krok w stronę, którą dotychczas uważała za zakazaną.... Jak to wszystko się rozwikła? Ano... niespodziewanie. Bo też wszystko dookoła wydaje się stawać na głowie.


Trzecia odsłona serii Necrovet absolutnie nie zawodzi. Radiografia bytów nadprzyrodzonych to nadal ta cudowna opowieść o magicznych stworzeniach oraz dobrych ludziach, którą pokochaliśmy od pierwszego rozdziału. Bohaterowie wprawie powoli dostosowują się do dziwnych sytuacji, jakie przyszło im przeżywać, ale nie obojętnieją. Wręcz przeciwnie, dojrzewają uczuciowo, odkrywając w sobie dosyć nieoczekiwane rzeczy. Wielkie też brawa dla autorki za przedstawienie tak trudnego tematu, jakim jest choroba psychiczna, i zrobienie tego w nielukrowany i niemedialny sposób. Szanuję.

Szanuję i czekam na kolejny tom – bo kto raz zajrzał do poczekalni gabinetu weterynaryjnego w Zrębkach, ten już zawsze pragnie tam powrócić.

Joanna W. Gajzler, Necrovet. Radiografia bytów nadprzyrodzonych, wyd. SQN, Kraków 2024.

czwartek, 11 lipca 2024

Skórzewski i Storm znowu nadają!

Zbiory opowiadań Andrzeja Pilipiuka gościły tutaj już nieraz – jak wiecie, cenię je sobie nawet bardziej niż Andrzejowe powieści czy cykl wędrowyczowski. Zazwyczaj autor kreuje w nich niesamowity świat, będący połączeniem magii i historii, ludzkich namiętności i wiedzy. Na potrzeby tych tekstów stworzył również postaci, które naprawdę bardzo lubię – doktora Pawła Skórzewskiego i Roberta Storma. Ich przygody, choć mocno fantastyczne, wydają się tak realne, że czytelnik czeka z niecierpliwością na kolejne. I oto są – w kolejnym tomie: Czasy, które nadejdą.

Z pięciu opowiadań cztery są poświęcone naszym starym znajomym. Tom otwiera Remedium. Wracamy do (względnej) młodości doktora Skórzewskiego, jego zapluskwionej studenckiej stancji i przyjaciół. Ci ostatni będą tutaj kluczowi, bo z jednym Paweł spotka się już jako praktykując lekarz. Nieszczęsny Polikarpow choruje na zaawansowaną kiłę, poszukuje jednak panaceum na swoją przypadłość i tu przychodzi mu z pomocą dawny kolega, łaknący naukowego odkrycia i sławy.

Doktora spotkamy też w tekście Profesor śmierć, gdzie przenosimy się do okopów I wojny światowej, wypełnionych gazem, jękami umierających i krwią. Zaczynają również pojawiać się w nich dosyć nietypowe jednostki, wypytujące o daty, nazwiska... Ale czy to faktycznie szpiedzy, czy mamy tu do czynienia z czymś zupełnie innym?


Z czasów carskich wędrujemy do okresu stanu wojennego, prosto w zimową zadymkę i przepychanki opozycji z siłami rządowymi. Te drugie, odwieczne wcielenie zła, postanawiają wykorzystać powiązania rodzinne oponentów, a co za tym idzie, również dzieci. Zwłaszcza w czerwonych czapeczkach, śpieszące do babci. Tym razem jednak mogą dowiedzieć się zdecydowanie za dużo!

Siódma armata opowiada o kolejnej awanturze, w którą wplątuje się Robert Storm, tym razem poszukujący owej siódmej zaginionej armaty ze szwedzkiego okrętu. Jak to w jego przypadku, decydująca będzie odrobina farta, ale też i nieznanego, przywołanego przez Cygankę z Roztocza.

Robert pojawi się jeszcze raz, w ostatnim, a zarazem tytułowym opowiadaniu zbioru. Przybywa do niego nietypowy gość – w dodatku z ostrzeżeniem i misją. Jako że Robert pragnie doprowadzić ją do końca, znowu musi poprosić o pomoc nieoczekiwanych sojuszników. Tylko czy warto i czy to, co odkryje, mu się spodoba?

Teksty w tym zbiorze to Pilipiukowa klasyka. Zagadki historyczne, starzy znajomi, podróże w czasie, a nawet śladowa zawartość Wędrowycza i Wojsławic. W Remedium wrócimy klimatem i pamięcią do 2586 kroków, pierwszego zbioru sprzed... wielu lat. Osobiście jednak najbardziej przypadła mi do gustu Klementynka, idealnie wpisująca się w pewien trend popkulturowy sprzed lat, ale ten motyw nigdy się przecież nie starzeje. Jest zabawny i, mimo wszystko, optymistyczny. A tego właśnie straszliwie w tej książce brakuje – optymizmu i pomysłu na coś staro-nowego. Przyznam bowiem szczerze, że przy Siódmej armacie już mnie nużyły standardowe rozwiązania fabularne i nieodzowna rozmowa Storma z kumplem policjantem, w której Robert zgrywa wioskowego cwaniaczko-idiotę. No ileż można? Niefortunnym wydaje mi się także umieszczenie tytułowego opowiadania na końcu, bo można już tylko książkę zamknąć i „pójść się pochlastać” – w końcu nic dobrego nas już nie czeka, cywilizacja upada i wszyscy zaraz staniemy się niewolnikami bogaczy i korporacji. Nic nowego w twórczości Pilipiuka, ale motyw ten jest już zgrany do urzygu i trochę mam tego dość. Zdecydowanie nie czytajcie tego przy jakimkolwiek obniżeniu nastroju – i mówię absolutnie serio!

To nie jest zły zbiór, ale na pewno słabszy, zwłaszcza przy poprzedniej zwyżce formy Andrzeja. Fani na pewno przeczytają, innych specjalnie nie zachęcam – no, może dla Klementynki. Ale jakby co – zostaliście ostrzeżeni!

PS: A Skórzewski na okładce to wypisz wymaluj mój kolega Gabryś! Nie mówiłeś, że pozujesz dla Fabryki Słów!

Andrzej Pilipiuk, Czasy, które nadejdą, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.