piątek, 27 czerwca 2025

Wakacje ze smokiem i demonami

Pamiętacie jeszcze Magdę i jej magiczne przygody? Obdarzoną wyjątkowym (i utrudniającym życie) darem odczytywania cudzych myśli dziewczynkę poznaliśmy w poprzednim tomie serii, Wakacje pełne magii, gdzie to pojawiła się cała zwariowana rodzinka na czele z tatą, Iskrą, próbującym ochronić swoją utalentowaną córeczkę i ukierunkować jej moce. Niestety, poprzednie wydarzenia doprowadziły do tego, że Rada Iskier zainteresowała się wszystkimi, a magia taty i młodszej siostrzyczki Magdy zostały zablokowane...

Nie pozostaje to bez wpływu na ich życie – bo dar magii to ważna część samych Iskier. W dodatku dziwne rzeczy dziejące się dookoła wcale nie ustały – co więcej, robi się coraz dziwaczniej. Nawet zaprzyjaźniony polewik obawia się tego, co może się stać... Ale komu Magda może zaufać? Czy Tomek, nowy kolega z kempingu, okaże się wystarczająco wiarygodny? Co takiego ukrywa złośliwy, czepialski sąsiad, paradujący półnago w tle podczas bookstagramowego live’a mamy? Kto robi te wszystkie głupie dowcipy? Dlaczego tajemnicza Marta tak często zagląda w okolice przyczepy i kręci się wokół małego Piotrka? Z jakiego powodu jedynym skutecznym środkiem obrony wydaje się smok? Tak, to zdecydowanie zbyt wiele problemów i pytań nawet dla dorosłego, a co dopiero dla dziewczynki, która nie dość, że skrywa bardzo obciążający sekret, to jeszcze usiłuje ochronić swoich bliskich. Bo gdy tak naprawdę nie wiadomo, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem, nadzwyczaj ciężko o zaufanie – komu tak naprawdę można uwierzyć, jeśli chodzi o własną rodzinę? Tym bardziej, że Rada już udowodniła, że zrobi wszystko, by tylko ukryć istnienie magicznego świata przed tymi „normalnymi” ludźmi...

Już w swoich „dorosłych” książkach Kasia Wierzbicka pokazała, że uniwersum Iskier to nie przelewki (nie jest to kraj dla słabych magów, hyhy) i zdecydowanie nie jest łatwo w nim żyć nawet tym, którzy powinni czuć się w nim najlepiej, Iskrom. Po raz kolejny pokazuje, że nawet najmłodsi mają mocno pod górkę, więc ten, kto szuka lekkiej, prostej rozrywki dla dzieci, mocno się tutaj zawiedzie. Lato pełne tajemnic to bowiem książka niełatwa, niedająca oczywistych rozwiązań, prowokująca do zadawania wielu pytań, z których najważniejsze dotyczy kwestii, do czego się posuniemy, by walczyć o własną rodzinę, i to niezależnie od wieku. Uczy też, by absolutnie nie lekceważyć najmłodszych, nie bagatelizować ich problemów czy pomysłów – bo nigdy nie wiemy, co tak naprawdę może się za tym kryć. Zaskakująco, zapoznaje też ze stratą, która niekoniecznie zależy od nas samych, czasami jest po prostu rzeczą, która się przydarza.

A jak z grupą docelową? Córka maga to przecież seria dla trochę młodszego czytelnika. Myślę, że przygody Magdy, dzielnej siostry, córki i przyjaciółki przykują uwagę niejednej czytelniczki i niejednego czytelnika – dzieje się wszak mnóstwo, z poszczególnymi postaciami łatwo się utożsamiać, a mało znany świat mitologii słowiańskiej dodaje wszystkiemu jeszcze więcej tajemniczości i zachęca do dalszych, samodzielnych poszukiwań. A do tego książkę zdobią piękne ilustracje Wiolety Herczyńskiej! Tak, sądzę, że Lato pełne tajemnic to dobra pozycja i dla młodszych, i tych nieco starszych. A już zwłaszcza w wakacje!

Katarzyna Wierzbicka, Lato pełne tajemnic, il. Wioleta Herczyńska, wyd. Mięta, Warszawa 2025.

poniedziałek, 2 czerwca 2025

Dotknąć nienazwanego... jeszcze raz

Drogi przez morze to kolejna odsłona fantastycznych opowiadań Andrzeja Pilipiuka. Tym razem jednak w książce znajdziemy nieco mniej tekstów niż zazwyczaj, bo tylko trzy, z czego dwa, w tym najdłuższy, tytułowy, poświęcony został jednemu z dwóch głównych bohaterów dotychczasowych zbiorów, Robertowi Stormowi (choć w sumie nie tylko).

Akcja trzeciego, od którego rozpoczynamy lekturę DrógKról gór – rozgrywa się w miejscu nieco rzadziej przez Andrzeja uczęszczanym, bo na Ziemiach Odzyskanych tuż po wojnie, gdzie przybywa Witek, chłopak z Kresów. Mieszka u swej przesiedlonej rodziny, uczy się, poznaje kolegów, a przede wszystkich przeszłość tych okolic – tak fascynującą, tak całkiem odmienną. W dobie Werewolfu jednak nawet dzieciaki muszą zachować ostrożność, bo nigdy nie wiadomo, czy wszyscy są tymi, za których się podają. Jednak pewne rzeczy kuszą bardziej niż zwykle, gdy oprócz zwykłego, szarego życia pragnie się czegoś więcej.

Czarny jatagan to standardowy tekst z serii o Robercie Stormie. Zagubiony artefakt, niezwykła tajemnica z nim związana i śledztwo – czyli to, co nasz poszukiwacz historycznych sekretów kocha najbardziej. Śledzimy więc powikłane losy broni zawierzonej Boskiej opiece i zastanawiamy się, czy znajdzie się tu miejsce na happy end. Czy odkrycie sekretu dawnego komendanta MO przybliży Roberta do odnalezienia tego, co powinno zostać ukryte... choć może pragnie być odnalezione...

Drogi przez morze to około 250-stronicowy tekst, osnuty wokół tajemniczego znaleziska Roberta na warszawskim Muranowie – medalionu z dziwnymi inskrypcjami. Odkryciem nieoczekiwanie interesują się rozmaicie ludzie – niby nikt nie wie, co to jest, a jednak niektórzy starają się go zdobyć wszelkimi środkami. Jednocześnie próba wyjaśnienia kolejnej zagadki Roberta nieoczekiwanie natrafia na przeszkodę w postaci pandemii COVID, podczas której będzie musiał podjąć wiele ważnych decyzji dotyczących nie tylko jego samego, ale i bliskich mu osób. Jednak czy rzeczywiście powinien udać się do Wenecji? W końcu Arek twierdzi, że odkrył coś nadzwyczajnego dotyczącego pewnego lekarza, ale przecież mógł popełnić błąd. Chociaż stara praska Cyganka nie może się mylić.

Uważni czytelnicy tego bloga doskonale wiedzą, że ostatnio mi z Robertem Stormem nie do końca po drodze, bo jako postać literacka zupełnie przestał się rozwijać, jest ucieleśnieniem takiego rozgoryczenia autora, jeśli chodzi o naszą obecną rzeczywistość. Jednak mam w pamięci te starsze teksty, w których był po prostu fascynującym bohaterem, uczącym się, odkrywającym pewne sekrety rządzące jego dziwnym światem i miałam wrażenie powrotu do tego klimatu w Czarnym jataganie – dobra, typowa przygoda historycznego detektywa. Drogi przez morze to jednak minipowieść i to zdecydowanie zbyt rozwleczona. Nie mogę się pozbyć odczucia, że Andrzej nie do końca wiedział, na czym się skupić, i w efekcie mnogość różnych wątków zaczęła mi przeszkadzać, zwłaszcza że niektóre (antykwariat) wydają się tylko niepotrzebnym nabijaniem stron. Drogi mogłyby się lepiej sprawdzić jako osobna powieść, bo byłby czas na wszystkie odnogi fabularne i oddanie im pełnej sprawiedliwości. Pomysł na tekst i jego powiązania z innymi, dawniejszymi opowiadaniami mi się naprawdę podoba, ale coś gdzieś nie zadziałało i mam wrażenie, że ma to związek z objętością opowiadania.

Tak naprawdę najbardziej podobał mi się Król gór – może właśnie przez tę swoistą odmienność od pozostałych tekstów – miejsce, czas, bohaterowie. Oczywiście, mamy nienazwane, mamy tajemnicę, ale mamy też po prostu grupkę chłopaków, którzy są sobą w tej trudnej, powojennej rzeczywistości. Serio, z przyjemnością przeczytałabym o nich coś więcej – może w następnym zbiorze...?

Bo doskonale wiem, że niezależnie od tego, jak bardzo jestem zmęczona Skórzewskim i Stormem, to po kolejny tom opowiadań Andrzeja sięgnę na pewno. Potrzebujemy przecież odrobiny magii w naszym zwykłym, szarym życiu...

Andrzej Pilipiuk, Drogi przez morze, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2025.

niedziela, 6 kwietnia 2025

Grecy w Wars...ie

Przed nami kolejna odsłona Kronik sąsiedzkich! Jak już wiemy, Nikita z powodzeniem zadomowiła się na przedmieściach Warsa, za towarzystwo mając Robina i całą szaloną rodzinkę rysi. I choć nie służy już Zakonowi Cieni, są wezwania, na które odpowiedzieć musi, zwłaszcza jeśli o pomoc prosi (łagodnie mówiąc) Irena, Matka Przełożona oddziału organizacji i zarazem rodzicielka Nikity. Zakon ma bowiem problem – został wynajęty do odzyskania córki bogatego greckiego przedsiębiorcy, Thea Gorgonosa, i zawiódł wręcz spektakularnie. Po pieniądzach z okupu nie ma śladu, najemnicy wąchają kwiatki od spodu, a młodej Madali jak nie było, tak nie ma. Theo wydaje się przekonany, że rozwiązać jego problem może tylko interwencja kobiety o srebrnych oczach – dokładnie takich, jakimi charakteryzuje się Pan B.

Już chociaż ze względu na własną przeszłość Nikita nie zamierza odmawiać. Coś tu jednak mocno śmierdzi – i nie chodzi tylko o wymykającą się spod kontroli magię zdesperowanego ojca. Tajemnicę zaciemnieją jeszcze opowieści o przeklętej wyspie, na której mieszka(ła) Madala – w końcu miejsce to pozbawiło już życia wiele osób. Jest bez wątpienia magiczne, ale czy zagadka tak wielu zaginięć związana jest ze również zniknięciem Madali? A może to te męczące sekrety rodzinne, potrafiące znienacka podnieść łeb i ugryźć ofiarę w dupę dokładnie wtedy, kiedy się tego nie spodziewa? Theo bowiem coś ukrywa – a nie osiągnąłby swojej pozycji, gdyby nie był w tym dobry. Jak ta cała sprawa wpłynie na stosunki Nikity i Sawy? Czy dla potworów nie ma żadnego ratunku?

Bardzo lubię Nikitę – zabójczynię teoretycznie bez żadnych skrupułów (na które – jak wiemy – pomaga odwar z miodunki), a tak naprawdę całkiem przyzwoitą osobę, która nie potrafi przejść obojętnie wobec czyjegoś nieszczęścia, zwłaszcza jeśli ktoś za tę pomoc dobrze zapłaci! Ucieszył mnie też jej powrót do Warsa, bo magiczna Warszawa mnie z wielu powodów zachwyca, a poprzednie odsłony Kronik sąsiedzkich wskazują na to, że się tam dziewczyna dobrze czuje. Uwielbiam wszystkich bohaterów, którzy jej towarzyszą, na czele z Robinem, ale i z tymi pozornie spokojnymi sąsiadami. Jak już jednak ustaliliśmy na tegorocznym Falkonie, Nikita niebezpiecznie zaczyna przypominać osobowością Dorę Wilk – co mnie trochę przeraża, bo w ich odmienności upatrywałam przyczyn tego, że obecnie wolę czytać o najemniczce z Warsa, a nie opiekunce Thorna – w tym uniwersum wystarczy już jedna zajebiście kompetentna osoba (po części trochę Marysia Sójka) o złotym sercu i wielu nadnaturalnych powiązaniach i talentach. Wolałabym, żeby Nikita pozostała tą trochę bardziej ambiwalentną moralnie bohaterką bez pomocy wszystkich świętych (pun intented). Jak będzie, czas pokaże.

Na pewno jednak z radością sięgnę po kolejny tom przygód Nikity, bo każdy z nich to solidna literatura. Od Dziewczyny z przeklętej wyspy nie idzie się oderwać, bo akcja płynie (nomen omen) wartko, bohaterowie – i ci główni, i ci poboczni – są po prostu ciekawi, a interesujących pomysłów Anecie nigdy nie brakowało. Nawet opowieść o greckich potworach i klątwach, wydawałoby się, że tak odstająca nawet od magicznych realiów Warsa, zostaje wpleciona w ramy Doraverse bez wysiłku, zachwyca i zasmuca. Nowe Kroniki sąsiedzkie to cudowna pozycja dla spragnionych dobrego urban fantasy i naprawdę nie mogę się już doczekać następnej!

Aneta Jadowska, Dziewczyna z przeklętej wyspy, il. Magdalena Babińska, wyd. SQN, Kraków 2024.

niedziela, 16 marca 2025

Zbrodnia to opisana...

Jak już wiemy z poprzednich książek Katarzyny Wierzbickiej, świat Iskier to nie miejsce z bajki. Pewnie, posiadanie niesamowitych mocy należy do rzeczy, o których się fantazjuje, gorzej, gdy już je mamy – i bardziej przeszkadzają, niż cieszą. Nie inaczej jest w przypadku Janki, rusałki, która wieje z rodzinnego rezerwatu i zaczyna żyć wśród ludzi. Co tam żyć, ona zdecydowanie pragnie wszystkiego ludzkiego – a już najbardziej chciałaby zostać pisarką! Ale taką porządną, poczytną! Nie ma to jednak jak solidne przygotowanie i dziewczyna postanawia wziąć udział w warsztatach literackich – z innymi aspirującymi twórcami, daleko od cywilizacji... a to ostatnie jest równie istotne jak samo szkolenie, bo Janka pragnie uciec od swojego narzeczonego o dosyć niecodziennych cechach i raczej zaborczego... Na miejscu jednak okazuje się, że wspólnota zawodowa to czyste science-fiction (którego nikt zresztą nie pisze!), bo niemal każdy z uczestników ma jakąś kosę z innymi, a sekrety zawodu bardziej zniechęcają, niż zachęcają. Zapoznawcze ognisko kończy się awanturą i zapewne nazajutrz nikt by się tym nie przejął, gdyby nie jeden drobiazg... rano w ogrodzie leży trup! A cwany zabójca ewidentnie wie coś niecoś o tajnej społeczności, bo sprytnie zaciera za sobą ślady... uniemożliwiając wyniuchanie nawet przez wilkołaka!

Zbrodnia i magia to kolejna szansa na przyjrzenie się Iskrom i ich rzeczywistości – pełnej magii, legend, okrucieństwa i pogardy, zwłaszcza dla normalnych ludzi. Jednak, podobnie jak w przypadku Wakacji pełnych magii, dostajemy pozycję raczej lżejszą od trylogii poświęconej Agacie (choć przeznaczoną dla starszego czytelnika) – to, co dzieje się na warsztatach literackich, nie wydaje się w żaden sposób dotyczyć magicznej społeczności, choć śledztwo potoczy się w dosyć nieoczekiwanym kierunku. Książka z założenia jest bowiem komedią kryminalną, choć roi się tam od cięższych tematów, dotyczących wolnej woli, miłości – i romantycznej, i rodzinnej, oraz ogólnej odpowiedzialności. Choć mieliśmy obserwować sytuację, chichocząc radośnie niczym przy lekturze Nagle trupa Marty Kisiel czy Chmielewskiej, to akcja schodzi na nieco inne tory...

To zresztą mój problem z tą powieścią. W pewnym momencie odchodzi ona bowiem od zamierzonej koncepcji i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że odnoszę wrażenie, jakby gdzieś nam się fabuła „rozwodniła”, a wątki uległy magicznemu (nomen omen) rozmnożeniu. Oczywiście, nadal bywa zabawnie (po prostu kocham Irka i jego relacje z resztą literatów), ale mam wrażenie, że znalazłam się nagle w zupełnie innej powieści, rzeczy dzieją się ciut za bardzo niespodziewanie, nowe tropy pojawiają się zbyt znienacka. To nie to, że nie mają sensu „in-verse” – absolutnie mają – ale to już nie jest komedia kryminalna, a czasami wręcz pójście na skróty (biedny komisarz).

Oczywiście, to może być dla kogoś zaleta – dla mnie niekoniecznie – niemniej muszę przyznać, że – jak to zawsze u Kasi – Zbrodnię i magię czyta się po prostu dobrze. To ciekawy wkład w uniwersum, próba sięgnięcia po coś nowego, nawet jeśli nie tak do końca się to udało. Pośmiać się jednak zdecydowanie pośmiejemy, a poza tym cały czas się zastanawiam, czy uczestnicy warsztatów mają swoje odpowiedniki w rzeczywistości...

Katarzyna Wierzbicka, Zbrodnia i magia, wyd. Spisek Pisarzy, Irządze 2024.

piątek, 31 stycznia 2025

Klątwy, legendy i diabły

Co robić, jeśli zaginie twój brat? Można załamać ręce, usiąść i płakać, czekać, aż odnajdą go szeroko rozumiane służby albo wręcz olać sprawę, w końcu nigdy nie smarkacza nie lubiło. Można też spróbować odnaleźć go na własną rękę, nawet jeśli pomoc wydaje się pochodzić od dosyć szemranego typa i równie prawdopodobne jak odnalezienie zaginionego jest wylądowanie martwym w jakiejś opuszczonej ruderze. Blanka Dunin, na co dzień normalna studentka, wybiera tę ostatnią opcję i opisuje całą sprawę na jednym z mega przestarzałych wynalazków – forum internetowym. Teodor wybrał się bowiem w Góry Sowie razem z przyjaciółmi – trawa, szlaki, namioty, te sprawy... Oczywiście oficjalnie. Nieoficjalnie poszukiwał... czegoś, a informacje znalazł w starej książce poświęconej magii, zdobytej w antykwariacie. Czyżby młody szukał czegoś... nietypowego? Tak by wynikało z wiadomości, które udostępnił Blance dziwny typek, przedstawiający się jako Sambor Fogiel. Kto się teraz tak w ogóle nazywa? Jednak kimkolwiek Sambor by nie był, dotrzymuje słowa. Teodor zostaje odnaleziony, choć nie wydaje się tym samym człowiekiem, jakby coś – a konkretnie stwór, którego poszukiwał – go odmieniło. Ale Sambor mówi, że istnieje sposób, by przywrócić dawnego Teo. Jednak będzie to długa droga, niekoniecznie uwieńczona sukcesem. Blanka mimo to postanawia pomóc bratu, a to oznacza, że musi podążyć za Samborem – czy im się to obojgu podoba, czy też nie...

Kolejne elementy zagadki posyłają Blankę i Sambora na następne misje, podczas których nasza studentka (i czytelnicy) poznaje ukryty dotychczas przed jej oczami świat ożywionych legend. Nie jest to świat przyjazny ani spokojny, jednak wydaje się, że jej towarzysz może zapewnić dziewczynie bezpieczeństwo. Zresztą, poznamy i jego historię w jednym z opowiadań, bo kolejne wyprawy bohaterów są przedstawione w oddzielnych tekstach, spojonych właśnie naszym motywem przewodnim – ocaleniem Teodora. To też sprawia, że uniwersum legendysty otwiera się przed nami jeszcze szerzej, bo pojawiające się w opowiadaniach postaci drugoplanowe mają swój czas, by naprawdę zabłysnąć. Dla mnie osobiście dużą zaletą takiego rozwiązania jest to, że czyta się nieco wolniej, bo łatwiej mi odłożyć książkę po zamknięciu czegoś więcej niż tylko rozdziału, zwłaszcza że te często kończą się cliffhangerem. Dla mnie bomba! Bardzo zgrabne połączenie motywów legendarnych, mitologicznych i (w niektórych przypadkach) korporacyjnych – tak typowe dla urban fantasy – również wyszło znakomicie, a ja chyba muszę powtórzyć sobie w końcu słowiańskie legendy i opowieści.

Z Jagą Moder – Legendystką – spotkałam się dotychczas tylko w zapowiedziach gości konwentowych, nie miałam okazji zapoznać się z jej profilami na mediach społecznościowych, choć po lekturze Sądnego dnia już wiem, że to się zmieni, bo opowiadać to ona potrafi! I to w bardzo przewrotny dla mnie sposób, bo weźmy takich bohaterów – moim zdaniem wszyscy są totalnie niesympatyczni. Nie znoszę Sambora, wnerwia mnie Blanka, po trochu kibicuję ich przeciwnikom, a jednak... Jednak akcja mnie wciąga i naprawdę chciałabym się dowiedzieć, jak się to wszystko skończy. Świetny debiut powieściowy i czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy!

Jaga Moder, Sądny dzień, il. Przemysław Truściński, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.

niedziela, 26 stycznia 2025

Strzygi, wampiry i... studia dzienne!

Różnych rzeczy można się spodziewać, gdy człowiek wraca w środku nocy z imprezy studenckiej, ale na pewno nie tego, że po przebudzeniu odkryje, iż znajduje się w samym środku gniazda wampirów i w dodatku jest poddawany przyśpieszonemu kursowi BHP dla początkujących krwiopijców. Gdy okazuje się, że Aśka Myszkowska, zwana Myszą, zmieniła stan żywotności i została wampirzycą, dziewczyna zaczyna się zastanawiać, co tu się właściwie odjaniepawliło i czy właściwie da się wrócić do poprzedniego funkcjonowania. Przecież obecność na zajęciach sama się nie zrobi, zaliczenia nie napiszą, a wszystko to na studiach, o zgrozo, DZIENNYCH! I jak tu powstrzymywać się w ogóle od zagryzienia nadopiekuńczej współlokatorki? I pozbyć stalkera z gniazda? Gdzie jest wizytówka specjalistki od BHP?

Na szczęście Sabinka Piechota nie takie rzeczy ze szwagrem po pijaku przy oblężeniu Sewastopola robiła! Co więcej, potrzeby nowo stworzonej wampirzycy okazują się idealną okazją do przeprowadzenia pewnych badań nad gatunkiem, przecież studenci przecież i tak są przyzwyczajeni do wypełniania kilometrowych formularzy, a krew w woreczkach dostarczy Edzio, znudzony, grasujący po polach czupakabra, znoszący różne znaleziska…. może niekoniecznie do domu, ale na pewno do przyjaciół. Ale o co chodzi z tym cholernym stalkerem Fryderykiem?

W świetle nocy to kolejna odsłona przygód nienormatywnych spod Wrocławia, skupionych wokół strzygi Sabiny. Tym razem do magicznej menażerii dołączają wampiry, tęskniące za blaskiem dnia, choć w sumie wcale nie muszą, bo zasadniczo są „tylko” uczulone na słońce. Zwariowane perypetie Myszy, starającej się dopasować dawny tryb życia do nowej rzeczywistości i znajomych, są cudowne i bliskie sercu każdego, kto starał się przetrwać na studiach, żywiąc się krwią lub nie – choć na pewno o niej marząc w przypadku bardziej złośliwych wykładowców.

Bohaterowie niezmiennie są naprawdę uroczy – przynajmniej ci, którzy mają tacy być – wszak nie sposób nie poczuć sympatii do Wefci, próbującej w kuchni odpowiednio zadbać o mieszkaniowego człowieka – ale gdzieś tam w głębi serca ten mój mały złośliwy typek zakochany w Sabince pragnąłby poświęcenia całej książki właśnie naszej ulubionej strzydze, a nie kolejnym dodatkom do towarzystwa z Brzegu. Nie żeby te dodatki były złe lub kiepsko napisane! Brońcie bogowie! Po prostu mam wrażenie, że lepiej bawiłabym się, obserwując sytuację li i tylko z punktu widzenia sarkastycznej Sabinki – ale może dlatego, że już mi dalej do studentów i z zasady nie lubię krwiopijców.

W świetle nocy stanowi na pewno doskonały początek przygody z nienormatywnymi dla tych, którzy ich jeszcze nie znają, bo nie ma szans, by nie pokochali standardowego Milenowego pierdolca i nie zapragnęli jeszcze więcej! Tylko jakby co, to ostrzegam, że Sabinka wciąga – i nie tylko pierniczki! Uważajcie też na nisko latające wampiry i ganiające samopas czupakabry!

 Milena Wójtowicz, W świetle nocy, wyd. SQN, Kraków 2024.

czwartek, 26 grudnia 2024

Gdy zapada Ciemność...

Koszmary I wojny światowej to nie tylko gazy bojowe, miliony poległych i okaleczonych, ale także Ciemność – nieznana siła, spychająca ludzi w otchłań obłędu, prowadząca do nieuniknionej śmierci. Jak się przed nią bronić? Tylko pozostając w kręgu światła. Tak, hasło „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady” już się nie sprawdzi, bo blask gwiazd lub księżyca to zdecydowanie za mało, by się uchronić przed mrokiem, który odbierze ci rozum. Ludzie zaczynają się zatem dostosowywać – przenoszą do miast, organizują w większe farmy czy po prostu walczą o przetrwanie w głuszy, kiedyś będącej po prostu terenami uprawnymi. Zmienia się wszystko, ale zarazem nie zmienia się nic, bo natura ludzka pozostaje taka sama – ciężkie warunki sprawiają, że desperaci zrobią wszystko, by przetrwać, a przecież zawsze znajdą się tacy, którzy będą z tego czerpać zyski. Ciemność nie zmieniła też całkowicie sytuacji geopolitycznej, to lata 20. XX wiek, nikogo nie satysfakcjonuje rozstrzygnięcie wielkiej wojny, więc walka wywiadów trwa w najlepsze, sięgając ku zasobom, które pojawiły się wraz z nowymi realiami – Innym, mogącym przetrwać nieco dłużej w śmiertelnym mroku.

Pośrodku tego wszystkiego weteran i prywatny detektyw w jednym, kapitan Jerzy Kowalski, próbuje znaleźć własną drogę. Dawny oficer wywiadu doskonale wie, co w trawie piszczy, a nawiązane niegdyś znajomości procentują, kiedy prowadzone przez niego sprawy stają się nieco bardziej niezwykłe. Gdy więc w gabinecie Jerzego pojawia się Barbara Maciejewska (z tych Maciejewskich) i oferuje niebanalną sumkę za odnalezienie swojej przyjaciółki Wandzi, on sam bez wahania rzuca się w wir poszlak i wskazówek, które jednak już wkrótce sprawią, iż stwierdzi, że ugryzł chyba zbyt duży kęs. Dodatkowo właściciel pewnego luksusowego burdelu też ma sprawę do Jerzego i to raczej z tych pilnych. Nagle i nie w ten miły sposób przypominają sobie o istnieniu Kowalskiego wszyscy. W co wdepnął, przyjmując prostą, zdawałoby się, sprawę zaginięcia?

Debiutancka pozycja Andrzeja Pupina już samą okładką zachęca do lektury wielbicieli powieści detektywistycznych o lekkim zabarwieniu Chandlerowskim. I rzeczywiście, klimat magicznego świata świetnie komponuje się z realiami Polski lat 20. ubiegłego wieku. Akcja toczy się wartko, bohaterowie nie są tylko kilkoma słowami na papierze, a miejscami niemal miałam wrażenie, że czuję i dotykam tego, co mi przedstawiono. Szaleńczo podobało mi się rozwiązanie z ekspozycją, która przecież w pewnym momencie stała się niezbędna – historię Ciemności i walki z nią poznajemy podczas wykładu w szkole oficerskiej. Dobry ruch, umieszczony we właściwym miejscu w fabule i pasujący stylistycznie do reszty powieści. Jestem szczerze zaskoczona tym, jak dobrze mi się tę książkę czytało, bo rzadko zdarza się aż tak dobra robota debiutanta! O mało nie przegapiłam w autobusie swojego przystanku!

Mam tylko zastrzeżenia do końcówki – zbyt przyśpieszonej, ogólnej i chaotycznej. Rozumiem, że na końcu bohater miał się znaleźć w pewnej określonej sytuacji, ale przy bardzo szczegółowych poprzednich rozdziałach odnoszę wrażenie, iż autorowi skończył się czas albo limit znaków, bo innego wyjaśnienia nie znajduję. W zapowiedziach jest już jednak drugi tom, więc liczę na to, że finał Szeptów był jedynie wpadką przy pracy i na pewno sięgnę po kontynuację. To jest naprawdę cholernie dobre!

Andrzej Pupin, Szepty ciemności, il. Szymon Wójciak, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.