czwartek, 25 kwietnia 2024

Mrozy, bogowie i lelenie

Kiedy wydawałoby się, że wszystkie problemy Jagi i Mszczuja zostały rozwiązane, a szeptucha musi się uporać już tylko z upierdliwym Swarożycem i jego misją, rzeczy zaczynają się komplikować. Jak zwykle. Zbliżają się Szczodre Gody, które wcale nie są takim radosnym wydarzeniem, jak u nas Boże Narodzenie. Szczodra Noc jest nasycona magią, lepiej zatem spędzać ją z rodziną w czterech ścianach, przy pysznej kolacji, a nie szlajać się po obejściu lub – co gorsza – okolicznych lasach. Co jednak zrobić, jeśli jest się szeptuchą, nie ma się mnóstwa forsy, a ostatnie zapasy drewna ktoś bezwstydnie po prostu ukradł? Jasne, można ruszyć na dom zuchwalca i zrobić mu z wiadomo czego jesień średniowiecza, ale to nie zawsze się sprawdza, zwłaszcza gdy nie ma się dowodów prócz naprawdę silnego przeczucia?

Dodatkowo mąż nie potrafi odmówić najbardziej upierdliwej babci we wsi, a w pobliżu krąży Swarożyc i zawraca cztery litery swoimi wymaganiami i zadaniem. Jednak nawet on wydaje się czegoś obawiać, a to coś przybyło wraz z mrozem, śniegiem, wilczymi zombie i stworami, powiedzmy, neandertalczykowatokształtnymi. Dotychczas Jaga miała szczęście do różnych układów, mogących się przyczynić do ostatecznego sukcesu i ocalenia mieszkańców Bielin, ale teraz wydaje się, że do małej wioski w świętokrzyskim zawitało naprawdę zbyt wiele! A jakby nie miała za dużo na głowie, musi się również zaopiekować pudelkiem przyjaciółki, na którego Bronka nie może już patrzeć – bo nigdy nie wiadomo, co takiemu pieszczochowi kryje się pod sierścią i czy zwierzaki naprawdę mówią w tę jedną noc!

Ciąg dalszy historii Jagi, opowiadanej teoretycznie Gosławie, a tak naprawdę nam wszystkim, znowu wciąga czytelnika w zaczarowany świat, w którym panują pogańscy słowiańscy bogowie, pewne rzeczy zostały przepowiedziane, a mieszanie spraw śmiertelnych i boskich nikomu nie wychodzi na zdrowie. Podoba mi się wątek zimowego gościa, sprawia, że trochę inaczej patrzy się na tego zażywnego starszego pana, popularnego w grudniu nie tylko wśród dzieci. Jaga i Mszczuj jak zwykle bawią niemal do łez, kiedy próbują wystrychnąć na dutka zarówno przeciwników, jak i czasami siebie nawzajem, a przecież mają tak wiele do przezwyciężenia, poczynając od swojego nietypowego małżeństwa. Przeczytałam tę książkę w jedno niedzielne popołudnie, bo to miła i lekka lektura.

Przeszkadza mi jednak coś, o czym wspominałam tu już wcześniej - zadanie Swarożyca znowu jest raptem gdzieś tam w tle, owszem, są z nim związane ze dwie, trzy sceny, ale generalnie coraz bardziej mam wrażenie, że tak już będzie, bo bóg musi się opiekować Jarogniewą, a kiedy już przyjdzie nam przeczytać o Nawii, zakończy to tę część cyklu Kwiatu Paproci. Przyznam, że trochę mnie to drażni. Ale może dzieje się tak dlatego, że bardzo ciekawi mnie, co takiego knuje Swarożyc? Smuci także fakt, iż wiem, jak skończy się to, co sprawia w tej chwili Jadze tak wielką radość, choć i wzbudza w niej lęk, a co jest właściwie podkreślone już od samego początku. Trochę mi to przeszkadzało, ale ja naprawdę nie lubię spoilerów.

Zaglądam do poprzedniej recenzji i wychodzi mi, że czekaliśmy na Mszczuja dwa lata – to i dużo, i mało, zważywszy na zawirowania życiowe autorki i to, że równocześnie powstaje też seria dla dzieciaków (o której też tu kiedyś napiszę, bo jest bardzo urocza). Jednak naprawdę dobrze świadczy o tym świecie fakt, że pamiętałam, co się wydarzyło wcześniej, nie potrzebowałam wracać do poprzedniej książki, czytać streszczeń – to historia niby z gatunku takich banalnych, a jednak zostaje gdzieś tam w tyle głowy... i potem czytelnik czeka na ciąg dalszy. Bo tak właśnie jest – z przyjemnością zaczekam na ten ciąg dalszy, na Jagę i Mszczuja, na to, że może ktoś w końcu kopnie Swarożyca w cztery litery... I ciekawe, czy wtedy też będę miała taki dysonans poznawczy – nie ma to jak czytać książkę, której akcja dzieje się w trzaskające mrozy, gdy za oknem kwitnie bez, a temperatury w kwietniu są podobnież rekordowe...

Katarzyna Berenika Miszczuk, Mszczuj, wyd. Mięta, Warszawa 2024.

niedziela, 25 lutego 2024

Oni mają smoki!

Już po przeczytaniu pierwszej części Necroveta bardzo chciałam, żeby powstała kontynuacja. Jak widać – czasami rzeczywiście zdarza się sytuacja z cyklu „Mówisz i masz”, a z okładki Metod leczenia drakonidów spogląda na nas tatzelwurm. Tak, tak, ten przyjemniaczek też przewinie się przez życie naszych bohaterów.

W lecznicy bez zmian – Rysiek wymaga regularnych zabiegów, kotki przybywają na zabieg jajeczny, czasami wpadnie elf z nazbyt żarłocznymi papugami... Jedno nieistotne z pozoru wezwanie może okazać się nader interesujące i skończyć eksmisją pewnego drakonida. W okolicy z wolna zaczynają się pojawiać właśnie... smoki! Choć mogłoby się wydawać, że rzecz powinna być pożądana, to jednak zbyt wiele gadzin w pobliżu może oznaczać nieliche kłopoty – a fakt, że zbierają skarby, to najmniejszy z nich. Nie chcecie bowiem dowiedzieć się, jak pachnie ich kał, a czego organoleptycznie doświadcza przybrana mama wiwerny Jagódki – i jej mąż, który zwekslował się na kanapę.

Jakby poród centaurydy i zjadający się nawzajem pacjenci nie byli jedynym zmartwieniem Izy, Florki i Bastiana, w lecznicy pojawia się też dawna pracownica konkurencyjnej kliniki. Czy ma coś wspólnego z nietolerancyjnym podejściem co poniektórych czy po prostu jest... lekko problematyczna? A może sęk tkwi w tym, że nie ona zaczyna tu mącić... Sytuacji absolutnie nie poprawia przepowiednia kota – familiarusa wiedźmy, którego duma została śmiertelnie zraniona. Co tu się właściwie dzieje?

Kolejna wizyta w magicznym gabinecie weterynaryjnym to znowu solidna porcja śmiechu, ale też i gniewu. Nie trzeba leczyć zwierząt nietypowych, żeby wiedzieć, że niektórym ludziom nie powinno się powierzać, nawet pchły, a autorka jeszcze o tym przypomina – i dobrze! Pod warstwą zabawnych perypetii Joanna Gajzler ukrywa też pytania o sens hodowli pewnych ras (ponownie – i bardzo dobrze!) i to, jak właściwie jest z tą naszą tolerancją. Lubię książki, które nie dość, że dostarczają mi mnóstwo rozrywki, to jeszcze skłaniają do przemyśleń, a seria Necrovet właśnie taka jest.

I wiecie co? I znowu nie mogę się doczekać dalszego ciągu! Chcę wiedzieć, jak rozwinie się relacja naszych techników, chcę wiedzieć, jakie stworzenie – po Bździągwie i Kreplu – przyjdzie im teraz ratować. Chcę się wzruszyć, zaśmiać i pomyśleć, a wszystko to dzięki lekkiej klawiaturze autorki. Jak to kiedyś wrzeszczał Kylo Ren – „MOOOORE!”.

Joanna W. Gajzler, Necrovet. Metody leczenia drakonidów, wyd. SQN, Kraków 2023.

poniedziałek, 8 stycznia 2024

Infernalne sprawy

Jestem trochę jak inżynier Mamoń, lubię to, co już znam, najbardziej „bezpiecznie” mi zatem w gronie znanych autorów i czytania pewnych rzeczy po raz n-ty. Jednak Wojtek Sedeńko, wystawiający się m.in. na lubelskim StarFeście, ma potężne skille reklamowe i zaproponował mi trochę urban fantasy ukraińskiej, a konkretnie Lazarusa Switłany Taratorinej. W sumie czemu nie, pomyślałam, i tak oto niedawno zabrałam się za książkę, której akcja rozgrywa się w alternatywnym Kijowie 1913 r.

Oto doświadczony detektyw Oleksandr Petrowycz Tiuryn, bawiący przypadkiem w mieście, zostaje zaproszony przez miejskie władze do rozwiązania zagadki kryminalnej, mającej potencjał tej zapałki, od której staną w ogniu nawarstwiające przez lata, a może i stulecia skomplikowane stosunki ludzko-infernalne. Mieszkający pośród wodników chłopiec zostaje znaleziony z rozprutym brzuchem, a teren, gdzie znajdowało się ciało, zamieszkują jedynie odmieńcy. Nic jednak nie jest tak oczywiste, jakby się wydawało, a przygoda na Wyspie Truchanowskiej poważnie wpłynie na dalszy los Tiuryna. Choć nienawidził Kijowa ze względów rodzinnych, nagle musi w nim pozostać, gdyż tylko tutaj mieszka lekarz mogący wykonywać niezbędne dla jego życia zabiegi. Kolejne szalone wydarzenia wstrząsające miastem prowadzą detektywa nie tylko do odkrycia szalonych wyznawców bóstwa infernalnych, Żmija, ale i do pewnych tajemnic jego ojca, który porzucił rodzinę dla nieludzi, kiedy Oleksandr był jeszcze młody.

Bardzo lubię książki, których akcja rozgrywa się w carskiej Rosji, mają jakiś ten swój nieuchwytny urok. Od lat wielbię przygody Erasta Piotrowicza Fandorina, tym bardziej iż wątek kryminalny powieści Akunina jest doprawdyż pierwszorzędny. Chyba właśnie to przekonało mnie ostatecznie do kupienia Lazarusa i, szczerze pisząc, szalenie mnie to cieszy. Switłana Taratorina wykreowała bowiem świat iście fantastyczny, w którym co prawda mamy setting typowy dla urban fantasy, jednak istoty magiczne w jej powieści, infernalni, to przede wszystkim stworzenia inspirowane mitologią i opowieściami słowiańskimi, a to znowu nie zdarzało się jeszcze niedawno tak często. Warstwie kryminalnej również nie mogę niczego zarzucić, kolejne sprawy są wprawdzie teoretycznie samodzielnymi zagadkami, konsekwentnie prowadzą jednak ku tematowi przewodniemu całej powieści, a rozwiązanie problemów trapiących mieszkańców Kijowa nie jest wyciągnięte z kapelusza i bardzo mnie satysfakcjonuje.

I wreszcie bohaterowie! Są z krwi i kości, ludzcy i (nie)ludzcy, dobrzy i źli. Każdy ma wiarygodną motywację, każdy konsekwentnie dąży do wytyczonego celu. Nie mam tam postaci bladych, jednowymiarowych (no dobrze, poza panną Ives, zbyt doskonałą, by pozyskać moją sympatię), razem tworzą fascynujący świat alternatywnego Kijowa. Świat, który pewnie za chwilę ulegnie przekształceniu ze względu na odległe Bałkany. Świat, do którego bardzo chętnie powrócę.

Switłana Taratorina, Lazarus, tłum. Iwona Czapla, wyd. Stalker Books, Olsztyn 2023.