środa, 28 grudnia 2016

Najlepsze momenty 12 sezonu... jak dotąd, oczywiście...

Jesteśmy pośrodku hellatusa, należy się klasyczne zestawienie najfajniejszych dotychczasowych momentów sezonu. Dla równowagi zastanawiam się, czy nie zrobić sobie tutaj niedługo najgorszych, ale to nie sezon 11, kiedy przykładów byłoby zbyt wiele. To co, lecim na Szczecin?

1. Tęskne spojrzenie Mary Winchester na tylnie siedzenie Impali (Keep Calm and Carry On)
Nic nie poradzę na to, że zazwyczaj miewam kosmate myśli, a jak ich nie mam akurat w tym momencie, to za chwilę coś wymyślę, nie ma obawy. Dlatego zawsze podobał mi się Crowley, wydaje mi się, że on miewa podobnie. Jeśli zatem coś miałoby mi się spodobać w kwestii naszej świeżo wskrzeszonej Mary, nic dziwnego, że było to coś w tym stylu – co musiało się tam dziać, skoro Mary uśmiechała się na samo wspomnienie.


2. Przesłuchanie Sama (Keep Calm and Carry On)
Oczywiście, sama myśl o Lady Toni sprawia, że muszę udać się do kuchni po chomikowe procenty, ale nie mogę zaprzeczyć temu, że w pewnym momencie przesłuchanie Sama zaczęło robić na mnie dość duże wrażenie. Kiedy pani Watt sięgnęła po palnik, zrobiło mi się zimno. Shit just got real. Nie powiem, mocna scena.


3. Próba pozbycia się Lucyfera (Mamma Mia)
Stęskniłam się za scenami pokazującymi potęgę (i skrzydła, i skrzydła) aniołów! Zważywszy na to, że poza uwięzionym w Klatce Michałem Lucuś jest jedynym, który jeszcze posiada je w całości, marne szanse tak naprawdę mamy zobaczyć cały piękny show (no dobrze, te nieco pokancerowane też nie wyglądają źle). A jednak! Ekipa od efektów specjalnych naprawdę się postarała i nie dość, że pokazują nam skrzydła Lucyfera, to jeszcze oblanie go kwasem było majstersztykiem.


4. Crowley próbujący znowu być sukinsynem (The Foundry)
Partnerstwo C2 nie jest dla mnie źródłem niczym niepowstrzymanej radości, bo mam obu panów serdecznie już dość czasami, ale ta jedna scena przywołała na mej twarzy banana. Nigdy nie mówiłam, że jestem dobra, wspieram Imperium Galaktyczne. Kiedy Castiel i Crowley rozmawiają z siostrą Vince’a, Crowley w pewnym momencie zamierza odebrać jej zdrowie, przywrócone przez archanioła. W jednej sekundzie zobaczyłam tego zimnego demona, którego pokochałam całym sercem. Więcej takich momentów, proszęęęęęę…


5. Przebieranki Winchesterów (American Nightmare)
Wszyscy kochamy te tanie garnitury i fałszywe legitymacje agentów FBI, tęskni się człowiekowi jednak za starymi dobrymi czasami, kiedy chłopcy byli często widywani w innych wdziankach, ot, choćby kombinezonach technicznych. Ten odcinek dał nam dużo dobra – m.in. to pod tytułem Pobłogosław mnie, ojcze Samie, bo zgrzeszyłam. Myślą na pewno.


6. Magda i jej matka (American Nightmare)
Cały ten wątek jest absolutnie niesamowity i do dzisiaj robi mi się zimno na samo wspomnienie. Ciężko w sumie to nazwać momentami, ale musze tutaj umieścić, bo to bez wątpienia najlepszy odcinek tego sezonu.


7. Zlot łowców (Celebrating the Life of Asa Fox)
Tęsknię za łowiecką społecznością, nawet bardzo, zbyt często Winchesterowie działają w oddaleniu od wszystkich innych, brakuje im Bobby’ego. Nic dziwnego, że nagromadzenie łowców w jednym miejscu i odcinku jest dla mnie absolutną niespodzianką i prezentem. Więcej, więcej!!!



8. Crowley sięga po znajomości (Rock Never Dies)
Niewiadomo, kto właściwie obecnie rządzi w Piekle, na pewno nie jest to jednak Crowley, skoro Lucyfer kroczy po Ziemi, a demony o tym wiedzą. Dusze piekielne były zawsze źródłem potęgi w tym świecie, nic zatem dziwnego, że Król Piekła sięga po inne środki – wreszcie widać, jak bardzo doskonale rozumie współczesne czasy i swoich agentów ma dokładnie wszędzie (a jak bardzo wszędzie, zobaczymy w następnym odcinku).


9. Lucyfer usiłuje wygłosić poranną modlitwę (LOTUS)
Nie uważam tego odcinka ze specjalnie dobry, ale ma swoje momenty – ten jest jednym z nich. Kiedy Kelly prosi o „słowo na niedzielę”, widać, jak archanioł kombinuje jak dziki koń pod górę, by w końcu powiedzieć kilka zdań… cudownie dwuznacznych. Płakałam z radości.


10. Prezentacja teamu (LOTUS)

Płakałam ze śmiechu i tutaj. Biedna Kelly, próbuje przyswoić sobie rewelacje, które jej właśnie objawiono, a Crowley nie pomaga. Castiel nie pomaga. Rowena nie pomaga. Mimowolnie chichoczę.


piątek, 23 grudnia 2016

Najlepszego!

Przepraszam za milczenie, ale okres przedświąteczny jest u mnie czasem bardzo gorącym, a jeszcze doszła mi absolutna fascynacja "Rogue One" - naprawdę, nie spodziewałam się, że jeszcze tak zareaguję na nowe Star Warsy, nie pod zarządem Lucasa. Postaram się jednak coś napisać w Święta, bo mam kaca moralnego, a nie zapowiada się, bym miała procentowego.

W związku z Yule, Godami czy też Bożym Narodzeniem (co kto obchodzi) chciałabym życzyć Wam absolutnie spokojnych Świąt (bez upierdliwych pytań i dyskusji ze strony rodzinki), pysznych pierników i mandarynek (dla mnie to niezmiennie smak Świąt), odpowiedniego anioła na czubku choinki (Cas i tak wygląda, jakby pernamentnie miał kołek w .... eeeeee....), fantastycznych prezentów (sól, ostrze anielskie, ten Colt i odpowiednia koszula flanelowa) i uśmiechu :) Oby Nowy Rok przyniósł nam ciąg dalszy niezłego sezonu, może któregoś aktora w Polsce (Pyrkon już chyba jest na tyle duży, by próbować aktorów zapraszać), świetnych książek i ogólnie oby był lepszy od 2016 - choć w sumie o to nietrudno..


niedziela, 11 grudnia 2016

Imperatyw Narracyjny uderza!

Dlaczego zawsze, kiedy widzę na ekranie nazwiska Eugenie Ross-Leming i Brada Bucknera w roli scenarzystów, wiem od razu, że odcinek będzie może i miejscami zabawny, akcja będzie toczyła się naprawdę wartko, ale w głowie zostanie mi zaledwie zlepek scen, które można by jakoś połączyć, gdyby tylko komuś się chciało. To prawda, są odpowiedzialni za kilka moich ulubionych, ale nie ukrywam, że nie są to najwybitniejsze odsłony naszego serialu. Podobnie najwybitniejszy nie był LOTUS ­ aczkolwiek zdejmuję moją czerwoną czapeczkę z pomponem za tytuł (POTUS znaczy President of the United States, domyślcie się o kogo chodzi tutaj :D).


Dobór nosicieli jest doprawdy niezły i jestem ciekawa, kto będzie następny. Ciężko przebić prezydenta USA.

Lucuś opuścił ciało Vince’a i poszukuje nowego nosiciela. Za absolutnie urocze uważam fakt, że obrał sobie naczynie w formie arcybiskupa St. Louis, zastanawia mnie jednak, dlaczego tak szybko je opuścił. Nie ukrywajmy, jeśli chciał na chwilę odetchnąć i zgubić Winchesterów, bardziej opłacałoby mu się nie robić pokazówek i poczekać, a następnie bez szopek przemieścić się choćby w ciało rzeczonego prezydenta. To nie. Szaleje z krzyżami, praktycznie wywieszając baner, że coś z nim jest nie tak. Lucyfer nie powinien reagować na krzyż w ogóle, teoretycznie chyba nie powinien też reagować na święte symbole. Nie jest demonem, a upadłym aniołem. Archaniołem. Po prostu miał gówniarską satysfakcję? To jest jedyne wytłumaczenie, które mnie jednak dosyć smuci. Za starych czasów Lucyfera (zwłaszcza w wykonaniu Marka Pellegrino) można było się bać. Już w ubiegłym sezonie awansował na stanowisko najbardziej rozpieszczonego smarkacza na osiedlu, teraz mu się pogłębia. Szczerze liczyłam na to, że nieco wydorośleje. Trochę mi przeszło po ostatnim odcinku, ale można przecież robić rozwałkę i nadal zachowywać się w miarę dojrzale. Trochę się myliłam, jak widać. Była wprawdzie mowa o tym, że Lucuś nie lubi, jak ktoś usiłuje z nim pogrywać, ale egzorcyzm młodego sekretarza nie byłby w ogóle potrzebny, gdyby się nie popisywał…


Ciekawią mnie te reakcje... Są takie, "bo tak" czy po prostu Lucuś jest tutaj jako pernamentne zło?

Oczywiście, przeskok do ciała prezydenta USA to majstersztyk, choć lekko naciągane jest to, że Jefferson Rooney należał do tych nielicznych, które mogłyby pomieścić archanioła. Co więcej, wygląda na to, że teraz ma się całkiem nieźle, co w oczywisty sposób zaprzecza temu, co zostało powiedziane przez Castiela we Free To Be You and Me odnośnie tego, co dzieje się z vesselami archaniołów. Ale kto by się przejmował mitologią serialu, na pewno nie Ross-Leming i Buckner. Trzeba jednak przynajmniej tutaj oddać Szatanowi, że postanawia się zabezpieczyć – od razu napuszcza Secret Service na Winchesterów. No chociaż jedna dobra decyzja. Kontynuacja sypiania z Kelly już niekoniecznie.


Świetne ujęcia z tym ogniem w tle. Jestem zachwycona. 

Od finału sezonu ósmego wiemy, że nefilimowie nie są postrzegani przez aniołów specjalnie pozytywnie. Wynaturzenia, obraza boska, no po prostu kwintesencja wzmianek z Księgi Henocha. Czyżby Lucuś planował wyhodować sobie adiutanta? Pewnie chwilę by to zajęło, ale w sumie nie wiemy, ile dorastają Dzieciątka Rosemary. Może po prostu chciał się zabawić. Będę się jednak potwornie czepiać tego, co jest związane z nagłą eksplozją niebiańskiej energii niezbędnej, by takowego nefilima spłodzić. Tak, mowa o aniołach. Tak bardzo mają w odwłoku wszystko, co stanie się z Ziemią, że nawet jeśli wyczuwają to straszliwe Zło, to nie zamierzają palcem kiwnąć? Jeden wybijający się nie znajdzie? Może jeszcze, ale póki co wkurza mnie rozgrywka na tę skalę (walka z Lucusiem, niemalże Apokalipsa, psia mać), w której biorą udział Winchesterowie i C2. Plus Rowena, pełniąca rolę magicznego backupu.


Patologiczna rodzina w pełnym rozkwicie :)

Ach, przepraszam, gdzieś tam w tle pojawiają się brytyjscy Ludzie Pisma, nakierowani na trop poprzez to, co zawsze się źle dla chłopców kończyło, sekretnym działaniem Sama Winchestera, ukrywającym swoje posunięcia przed bratem. Jakby to kiedykolwiek zadziałało! Nie wiem, czy jeszcze wyjdzie z tego jakikolwiek Angst, może nie tym razem, jako że Winchesterowie mają teraz dużo większe kłopoty. Zastanawia mnie jednak, co miał na celu pan Ketch, przychodząc im z pomocą. Sprawić, by mu zaufali? Musieliby być idiotami, zresztą, bardzo podoba mi się to, że nawet Castiel ma swoje wątpliwości w jego przypadku. W odcinku pojawił się raczej jako odsiecz z czterech liter i dawca świętego granatu z Antiochii (który w działaniu jakimś cudem nie zaszkodził obecnemu w pokoju Casowi, co chyba jest potężnym niedopracowaniem odcinka). Liczę, rzecz jasna, na to, że ta rozwałka na drodze miała jakieś głębszy sens – osobiście tłumaczę sobie, że może to właśnie Ketch dopadł później szefa prezydenckiej obstawy i powiedział mu, co zaszło, żeby definitywnie pozbyć się Winchesterów z obrazka, ale to chyba brzmi nieco zbyt logicznie. Bo ten agent zbyt długo i zbyt wymownie przyglądał się chłopakom, kiedy ich pakowano do furgonetki.


Wolałabym nadal myśleć o Ketchu jako tajemniczej sylwetce sprzątającej bałagan po Winchesterach. A teraz ma twarz. Nie lubię.

No i dochodzimy do clue odcinka – wyrywanie Lucyfera z ciała prezydenta. Cała ta sytuacja po prostu się kupy nie trzyma. Nie widzę najmniejszego powodu, dla którego tak potężny człowiek jechałby (nawet jeśli z obstawą) do małego podrzędnego motelu, bo tam wezwała go kochanka. Poza wszechmocnym Imperatywem Narracyjnym – bo tak! Dwa, przeszukanie pokoju odbywa się dokumentnie po łebkach i ponownie – nie wierzę, by w takich sytuacjach Secret Service nie dysponowało kamerą termowizyjną, która skutecznie uniemożliwiłaby zastawienie pułapki. Ponownie – Imperatyw Narracyjny. Kolejnym idiotyzmem jest odesłanie Kelly z Największą Pierdołą Wszechświata, Castielem Aniołem, zamiast zatrzymania go na chwilę nawet, by zmodyfikował pamięć prezydenta i jego obstawy, co skutecznie rozwiązałoby problem oskarżenia braci o napaść na najważniejszą osobę w państwie. Z Kelly w ostateczności mógł pójść Dean. Jest to o tyle bez sensu, że w tym odcinku przecież przypomina nam się o tej mocy anielskiej! Jedynym wytłumaczeniem jest to, że dali się schwytać specjalnie, jak za starych czasów Folsom Prison Blues.  To jednak wydaje się naprawdę mało prawdopodobne.

A to akurat była niezła scena. Plus - dlaczego nagle Łoś podkreśla, że nie powinni ufać Crowleyowi, skoro przez ostanie kilka odcinków cały czas nikt nawet nie drgnie, kiedy on robi to, co robi.

Castielowego niepowodzenia z Kelly nawet nie skomentuję. W pełni rozumiem, dlaczego chłopcy nie wysłaliby dziewczyny razem z Crowley’em – on na pewno znalazłby sposób, by nefilima w jego władzy wykorzystać. Natomiast Castiela Pierdoły mam już tak bardzo dość, że liczę na powtórkę pewnej sceny ze Swan Song. Niech go ktoś, do cholery, dobije.

Mam jednak inną zagwozdkę – co z Lucyferem? Przecież jedno słowo Roweny to raczej za mało, by go do Klatki odesłać… Czy tak już będzie cały czas – latamy za Szatanem, ten zmienia ciała… Wolałabym nie, wolałabym nieco bardziej skomplikowany plan gry.

Na pewno nie odesłali Lucka do Piekieł, skoro Crowley natychmiast zabrał mamusię i nie zadawał zbędnych pytań.

Na razie jednak musimy poczekać, bo mamy przerwę śródsezonową. I najgorsze w tym wszystkim jest to, że zupełnie mnie nie ciekawi, jak Winchesterowie się z tych tarapatów wykałapućkają. Ja po prostu wiem, że to się stanie. Imperatyw Narracyjny. Dajcie mi jakiegoś Potwora Tygodnia!


Supernatural 12x08 LOTUS, scen. E. Ross-Leming i B. Buckner, reż. P. Sgriccia, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.

niedziela, 4 grudnia 2016

No ma się tę wadę wzroku...

Główny wątek sezonu 12 jest znacznie lepszy niż ten z poprzedniego, ale – powiedzmy sobie szczerze – o to nietrudno. Polowanie na Lucyfera wyjątkowo daje motywację zarówno Castielowi, jak i Crowleyowi, a i chłopcy przecież nie wymigają się od obowiązku ratowania świata. Szkoda tylko, że w porównaniu z poprzednimi odcinkami, ten był jakiś taki… nijaki.



Owszem, początkowa scena z dwoma domorosłymi satanistami wywołała u mnie dziki atak śmiechu i fajnie było usłyszeć nawiązanie do poprzednich sezonów – krypty Lucyfera powinny chłopców zdecydowanie zainteresować, tam może się znaleźć bardzo dużo ciekawych rzeczy zdolnych naszego upadłego archanioła obezwładnić choćby na krótko. Zaciekawiło mnie, że jego naczynie się jednak nie rozpadło na dnie morza… Widocznie Vince miał w sobie trochę więcej pary, która jednak na dłuższą metę mu się nie przydała… Mówiłam, długo tym Lucyferem nie pobędzie, twórcy troll owali jak tylko się dało. Pamiętacie – w tym sezonie będzie dużo rocka i tym podobnych? No to chyba właśnie mieliśmy… Mam wadę wzroku, ale jest nią jasnowidztwo…


A najbardziej mnie wkurza to, że zdążyłam już Vince'a polubić za to, że stał się Lucusiem psychopatą, a nie nędzną ciamajdą.

Fascynuje mnie to, jak bardzo anioły są próżne. Jasne, wynika to w jakiś sposób z ich unikalności, z tego, że uważały się onegdaj za najlepszy twór Boga. Małż właśnie robi powtórkę serialu od początku i jest na sezonie czwartym – jak ja tęsknię za tymi pierzastymi! To se ne vrati… Przekonane, że ludzkość jest na poziomie pyłu u ich stóp, bezwartościowe kupy mięsa… A jednak można coś od nich uzyskać i jest tym czymś bezkrytyczne oddanie. Widzieliśmy to już w dziewiątym sezonie, w przypadku Thaddeusa, tutaj nagle Lucyfer odkrywa, czym są fani. Mogą być źródłem osobistej satysfakcji, ale i nieokreślonej w tym momencie potęgi. I to chyba był dla mnie największy minus odcinka, bo właściwie nie było wiadomo, do czego on zmierza.

Dreamteam w akcji.

Tutaj mnie zatkało... Ale niespecjalnie pozytywnie... Crowley nie potrzebuje być taki sztucznie "cool".

Do czegoś bardzo złego, tyle wiemy. Lucyfer miałby wyssać siłę życiową wszystkich obecnych, umacniając się w ciele Vince’a? Możliwe. Wiemy, że potrafił bezwysiłkowo zabijać demony, widzieliśmy to chociażby w Abandon All Hope, nie potrzebował nawet pstrykać palcami, by to osiągnąć. Wtedy służyło mu to, oczywiście, do przywołania i spętania Śmierci, ale może mogłoby to się przetransferować jako „źródło zasilania”? Chciał zmusić wszystkich obecnych, by się dla niego okaleczyli czy pozabijali dla samej przyjemności patrzenia na to/bycia tego powodem? Duża niewiadoma. Jeszcze większą jest to, co właściwie chciał zrobić Dream Team, by go powstrzymać. Nie mają w tym momencie żadnej broni, zdolnej powstrzymać Lucusia – zresztą, wiemy, że chyba jedynym, co mogłoby zadziałać, byłoby ostrze archanielskie. Brak. Wszystko więc zmierza do klimatycznej walki, a sprowadza się to do naparzania Crowleya gitarą i wysiłków braci, by opróżnić klub. Niestety, też do średnio klimatycznej przemowy Lucyfera, z której znowu wynikło, jak bardzo jest skrzywdzonym dzieciakiem i ma ciężkiego focha, bo tatuś go wprawdzie przeprosił, ale tak naprawdę to zrobił to jedynie dlatego, że w tej chwili go potrzebował, a potem oddalił się na kosmiczne Bahamy z ciocią Amarą. No właśnie tego płaczącego, użalającego się nad sobą Lucyfera z poprzedniego sezonu normalnie nie znoszę. Ale – podoba mi się za to, do czego zmierza. Czysty i nieopanowany chaos. Bo może. Bo kto bogatemu zabroni. No to ma jakiś sens i całkiem mi się podoba.

A widzieliście, co Dean mógł ułożyć ze swoich liter? :D

Było w tym odcinku jednocześnie bardzo dużo dobrych momentów, które sprawiły mi sporą przyjemność. Nie mówię tu, rzecz jasna, o sztucznej jak linoleum współpracy Crowleya i Castiela, ale jak już jesteśmy przy Królu Piekieł, to miło było go zobaczyć znowu w swoim żywiole, wśród swoich informatorów, knującego po cichu (i nie tylko). Nawet Castiel dostał niezły „awkward moment”, który nie bił po oczach sztucznością – cudowny był ten tekst o nieznanym mu zaklęciu, opisujący śniadanie naszej gwiazdy rocka. Doskonale pokazano odwieczne przekomarzanie się braci, tym razem oscylujące wokół muzyki Vince’a. No i piękna rzecz – ciuchy braci!!! Dobrze im w rockowych wdziankach, poproszę o więcej!


Jestem Sam!Girl, chyba sobie to wrzucę na tapetę.

Supernatural 12x07 Rock Never Dies, scen. R. Berens, reż. E. Sanchez, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.


czwartek, 1 grudnia 2016

Łowcy w dużej ilości!

Troszkę zeszło, ale tak się kończy wyjazd na drugą stronę świata oraz związany z nim potężny jet lag po powrocie, który skutecznie uniemożliwia zrobienie w domu absolutnie czegokolwiek. Już jutro nowy odcinek, a ja dopiero siadam, by napisać kilka słów o Celebrating a Life of Asa Fox. Bo nie da się przejść obok niego obojętnie.
Życie Jody zdecydowanie nie oszczędza. A Kim doskonale potrafi to pokazać.
Wiecie, że kocham Jody Mills, nic zatem dziwnego, że kiedy zobaczyłam ją na zdjęciach promocyjnych, zakrzyknęłam z radością. Cieszę się, że funkcjonuje dalej całkiem nieźle, ogarniając swoje nieznośne dwie przybrane córki, a jeszcze bardziej cieszę się z tego, że mimo iż jest w jakiś sposób bliska Winchesterom, nadal żyje. Czyżby klątwa została zdjęta? Albo to, albo scenarzyści obawiają się obecnie odebrać serialowi postaci drugoplanowe – co jest i dobre, i złe, ale do tego też jeszcze dojdę w tej notce. Wracając do Jody – urocze jest to, jak bezboleśnie wkomponowała się w środowisko łowieckie i pozostając jednocześnie stróżem prawa, jest czujna na wszelkie zagrożenia nie z tego świata. I nadal szuka szczęścia, chociażby z młodszym od niej łowcą.
Jody jest postacią tragiczną nie mniej niż byli nimi choćby Rufus i Bobby – wszyscy stracili bliskich w walce z nadprzyrodzonym. Rzadko kiedy mamy w sumie okazję usłyszeć w rozmowie odniesienie do przeszłości, które nie jest zaledwie zawoalowaną aluzją czy też onelinerem, który ma nas intrygować. Powiem tak – wszystko to, co Jody powiedziała Deanowi, było tak bardzo prawdziwe i tak bardzo wiarygodne. I tak bardzo wyciskało łzy z oczu, bo jednocześnie odnosi się do sytuacji Winchesterów i do powrotu Mary. Z jednej strony może się wydawać, że to bardzo grubymi nićmi szyte, ale jednocześnie w ustach Jody wydaje się tak bardzo naturalne… Doskonała osoba do powiedzenia tego wszystkiego, na pewno lepsza niż Mary.
Klasyczne ujęcie Impali.
Mary bowiem, jakkolwiek by nie tłumaczyła Deanowi tego, co ją gryzie, w sumie i tak nigdy nie będzie w stanie przekonać starszego syna do swoich racji, wytłumaczyć mu, o co właściwie chodzi. Z pozoru są bardzo podobni, w praktyce tak bardzo wiele ich różni, choćby stosunek do polowania. Mam wrażenie, że Mary nadal gorąco żałuje, że chłopcy zostali uwikłani w ten świat, że John wychował ich na łowców. I sama gorąco żałuje tego, iż nie było jej dane zostać spokojną kurą domową, niemal jak w What Is and What Never Should Be. Zupełnie inaczej podchodzi do tego wszystkiego Sam, sam przecież chciał odejść od świata ojca. I gdyby nie Żółtooki, prawdopodobnie by mu się to udało.
Nie do końca kupuję tę Mary polującą na potwory nawet wtedy, kiedy była już żoną i matką. Ona nienawidziła łowiectwa! Małżeństwo i macierzyństwo było jej ucieczką!
Mary cierpi, widzieliśmy to nawet bez wykładu Billie. Oczywiście, czasem w sposób zupełnie oczywisty, tak jak wtedy, gdy uświadomiła sobie (a raczej jej uświadomiono jej), że to ona jest odpowiedzialna za asowy wybór drogi życiowej. Jednak jest Winchesterem, no dobrze, Campbellówną i nigdy nie wybierze drogi łatwej. I to chyba jest mój jedyny zarzut odnośnie tego odcinka…
Bo jakby nie było – jest naprawdę świetny. Jak zapowiadano, w tym sezonie będzie trochę o łowcach i taką opowieść tutaj dostaliśmy. Strasznie fajnie zobaczyć było innych łowców, niektórych bardzo typowych, niektórych nieco mniej (bliźniaki), świetnie również podkreślono to, że łowcy z danego obszaru starają się w jakimś stopniu pozostać związani i w kontakcie. Niby wiedzieliśmy to oczywiście od czasów Bobby’ego – łowcy zawsze potrzebowali koordynatora i siebie nawzajem, ale zazwyczaj widywaliśmy ich raczej oddzielnie, a przynajmniej od czasu, kiedy spłonął Roadhouse. Mam nadzieję, że to nie jest ostatni taki przypadek. Konstrukcja opowieści stara jak świat, Dziesięciu małych Murzynków się kłania, co zresztą było już wykorzystane w …And There Were None. Jednak w sezonie szóstym napięcie sięgało zenitu. Tutaj… nie bardzo.
 Na którymś konwencie miałam prelekcję o tym, jak zostać łowcą. Posiadanie zdezelowanego grata było bewzględnie wymagane!



Po pierwsze, nie podobało mi się, że Billie nagle staje się pomocna wobec Deana. Nie chcę kolejnej postaci, która nagle zrobi wszystko dla Winchesterów. Oczywiście, miał jej wisieć przysługę. Tą przysługą, jak zasugerowano, było zabranie duszy Mary do Nieba. No i teraz mam problem, wzmiankowany zresztą wyżej. Kiedyś nikt w towarzystwie Winchesterów nie mógł się czuć bezpieczny i wykorzystywano to znakomicie, nawet w …And There Were None. Chodzi mi oczywiście o przypadek Bobby’ego i o to, że nie wiedzieliśmy do pewnego momentu, czy przeżył czy też przesłuchanie robala wykończyło i jego. Tu robi się groźnie – Billie zaznacza, że jej ceną ma być odesłanie Mary, ale jednocześnie uzależnia to od jej zgody. I zabijcie mnie, ale naprawdę byłam przekonana, że odpowiedzią Mary będzie „Tak”. Guilt trip Deana sięgnąłby sufitu, bo to przecież on w jakiś sposób wisiał Billie przysługę… Ale rozumiem, że jednak stało się inaczej i nawet się cieszę, bo ja lubię tę naszą Mary w tym sezonie. Tyle że można było zrobić cutscene i widz miałby zagwozdkę przynajmniej do następnej sceny, tej finałowej. Mam wrażenie, że lepiej by to zrobiło dramaturgii odcinka.
Piękna scena.
Ale jest to w gruncie rzeczy mój jedyny zarzut, bo poza tym było znakomicie. MOTW wybitnie zacny, stęskniłam się nieco za Demonami Rozdroży – przy okazji, co się stało chłopakom, że próbowali ratować towarzystwo, nie dźgali nożem Ruby na ślepo? Gasp! No i te nawiązania do najwybitniejszego czynu Deana Winchestera ostatnich czasów… Cudeńko!

 Nigdy dość Demonów Rozdroży!

Supernatural 12x06 Celebrating the Life of Asa Fox, scen. S. Yockey, reż. J. Badham, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, S. Smith, K. Rhodes i inni.


wtorek, 15 listopada 2016

Luźne myśli falkonowe...

Falkon od wielu wielu lat pozostaje moim ulubionym konwentem, stanowiąc coś na kształt pomostu pomiędzy imprezą obliczoną na wielu fanów – jak Pyrkon, a taką mniejszą, nieco bardziej kameralną. Ciężko wprawdzie mówić o kameralnym wydarzeniu odbywającym się na lubelskich Targach, ale, szczęśliwie, do poznańskich rekordów jeszcze mu daleko – i chwalić bogów, bo możliwości wnętrz wschodnich wielkopolskim nie dorównują. I choć czasami niektórzy stali bywalcy tęsknią do szkoły czwartkowej tudzież sławetnej Wyspy, oczywistym jest, że konwent musi się rozwijać, zwłaszcza że ludzi pojawia się na nim coraz to więcej.

Pakiet startowy wyglądał tak i smutnym jest to, że drukowana wersja programu z opisami dostępna była tylko dla osób, które bilety nabyły jedynie w przedsprzedaży. Jasne, zamieszczono go online, ale naprawdę wiele osób nie ma czasu czy możliwości sprawdzenia rzeczy na sieci (ba, niektórzy programowo nie mają smartfonów) i drukowane opisy byłyby dużą pomocą. 

Niestety, możliwości lokalowe zawsze były słabym punktem lubelskiej imprezy, zazwyczaj cierpiał na tym zatem program i fani, którzy marudzili na mało urozmaicony wybór. Przez lata próbowano to rozwiązać na różne sposoby, z których najciekawszym były namioty dostawiane do głównej hali. Nie był to, rzecz jasna, zły pomysł, problem polegał na tym, że listopad to na ogół dosyć chłodny miesiąc i temperatura w nich do najwyższych nie należała. Inną opcją było, oczywiście, wykorzystanie szkoły konwentowej, co jednak nie jest ulubionym rozwiązaniem fanów – przede wszystkim ze względu na dość sporą ulicę oddzielającą oba obiekty i idiotycznie ustawione światła. Takie rozwiązanie, prócz jednego namiotu, zastosowano i w tym roku i uważam to za dobry i zły pomysł w jednym. Dlaczego, wyjaśnię niżej.

Ale do rzeczy! Tegoroczny Falkon miał być organizowany przez nieco inną ekipę niż dotychczas i muszę przyznać, że byłam pełna uznania dla faktu, że pełen program imprezy był już dostępny na miesiąc przed nią. To się raczej nie zdarza i po cichu liczę na to, że ten precedens ustanowi nowy lepszy standard dla innych imprez fantastycznych – jak widać, da się! Wbrew pozorom, jest to cholernie istotne. Raz, ludzie czasami jeszcze jeżdżą dla programu, dwa – prelegenci naprawdę lubią wiedzieć z wyprzedzeniem, że mają tę prelkę w końcu przygotowywać. Zwłaszcza tacy, co to zgłaszają dziesięć punktów programu… (bije się w piersi aż huczy!) Słyszałam kiedyś wprawdzie opinie, że jeśli potrzebujesz czasu, by prelekcję przygotować, chodzić do biblioteki i inne takie, to znaczy, że nie jesteś prawdziwym fanem i nie powinieneś mówić o tym, o czym chciałeś, bo znaczy, że się nie znasz, ale pozwolę sobie się z tym nie zgodzić… Porządnie zrobiona prelekcja to nie tylko wiedza gdzieś tam w głowie. Plus, zawsze mam świadomość tego, że wielu rzeczy jeszcze nie wiem albo wiem o nich z drugiej ręki, więc trzy dni w czytelni na Dobrej pomaga mi choć trochę stłumić to wrażenie. 

TARDIS zawitała na kolejny konwent, dając szansę na kolejne szalone zdjęcia... Na przykład duszenie sonicznym śrubokrętem nieszczęsnego Johna Constantine'a.

O czym to ja… A, program! Zdumiewająco obszerny, zważywszy na szczupłość miejsca, niestety, jak dla mnie miał ździebko za wiele paneli, ale to już opinia osobista. Należę do tych dziwnych osób, które nie do końca lubią chodzić na dyskusje, wolę dobrze poprowadzone prelekcje. Oczywiście, trochę tu generalizuję, bo na panelach można bawić się naprawdę dobrze (i takoż było na tym o wampirach w sobotę wieczorem). Brakowało mi jednak – przy tej mnogości paneli – takich chociażby spotkań autorskich, bo to wcale nie jest forma przestarzała. Lubię spotkania autorskie, wiadomo, że czasami zapada taka niezręczna cisza, ale od tego jest dobrze przygotowany prowadzący. Z obfitością paneli związane jest także to, że gdzieś należało je umieścić. Część odbywała się na antresoli, miejscu może nie nadmiernie przez konwentowiczów ukochanym ze względu na sąsiedztwo akredytacji i wejścia poniżej, ale dysponującym ogromem miejsca. Miejsca, którego brakowało chociażby w sali wydzielonej z części dla wystawców, która była maleńka, bardzo jasna (istotna dla prezentacji) i głośna. I w tej jakże luksusowej lokalizacji odbyły się prelekcje ludzi, na których chodzi się zawsze – nawet jeśli mieliby opowiadać o obieraniu ziemniaków – Andrzeja Pilipiuka i Anety Jadowskiej. Uczulam organizatorów na przyszły rok – tak się po prostu nie robi – są osoby, które zawsze gromadzą tłumy i którym nie przydziela się czegoś takiego! Domyślam się, że układanie programu jest rzeczą wybitnie ciężką, ale takie rzeczy należy sprawdzać… W efekcie większość znajomych na Pilipiuka nie weszła, a ja sama zrezygnowałam z Anety po pół godzinie, bo kręgosłup nie wytrzymywał stania w dzikim ścisku.


Zdjęcia robione kartoflem prawie po ciemku, więc jakby się ktoś zastanawiał, to są na nich odpowiednio Krzysiek Piskorski i Jacek Komuda.

I zdjęcie Anety Jadowskiej, dla odmiany robione profesjonalnie przez Ilira. Jak widać, ludzie siedzieli wszędzie, również niemalże pod stopami prelegentki.
Źródło: Gavran

Jak wspomniałam, lekiem na problemy lokalowe miała stać się szkoła konwentowa, w której umieszczono nie tylko LARPy i punkty RPG (to już tradycja), ale także dwie sale Geek Zone, w których odbywały się prelekcje poświęcone nieco bardziej hermetycznym (z braku lepszego słowa) zagadnieniom fanowskim. Prym wiódł tutaj Doctor Who, nie zabrakło jednak takiej klasyki jak Stalowy Szczur, Stargate, Battlestar Galactica, Harry Potter czy chociażby średnio fantastyczny, ale na pewno popularny Przystanek Alaska. Z jednej strony cieszę się niesamowicie, że taka inicjatywa w ogóle zaistniała, bo niektórej tematyki próżno szukać na niejednym konwencie, z drugiej wielka szkoda, że te prelekcje odbywały się właśnie w szkole. Wspominałam już o tym, że kawałek trzeba przejść, co nie jest może problemem w miesiącach letnich i ciepłych, jednak w listopadzie latanie do szatni, stanie w kolejce, ewentualnie szlajanie się z kurtką i wreszcie siedzenie na tych cholernych maleńkich krzesełkach dla małych dzieci trochę drażni. Jestem leniwa buła, nie poszłam więc na kilka punktów programu, na które na pewno bym zawitała, gdyby były w głównym budynku. Obawiam się jednak, że nie tylko ja, może więc na przyszłość warto wrócić do dwóch namiotów przylegających do hali targowej, zwłaszcza że podobnież w tym roku ogrzewanie w tym jednym, który pozostał, działało naprawdę nieźle.



I tak, wielbię orgów za Geek Zone, bo inaczej nie mogłabym mieć tej rozmarzonej miny i nie mogłabym mówić o Peterze Cushingu.
A przy okazji widać krzesełka.
Fotki: Chomik.


Pomijając jednak moje marudzenie na zbyt dużo paneli czy szkołę konwentową, program był naprawdę zacny i śmiem twierdzić, że każdy mógł znaleźć coś dla siebie (no może poza znanym wszystkim fanom Star Wars Mistrzem Warzywem, ale to już folklor…). Pojawiły się reprezentacje wszystkich fandomów, mieliśmy sporo prelekcji naukowych czy historycznych, naprawdę doskonały wybór i bardzo dobrzy prelegenci. Mnie wreszcie udało się pokonwentować ze względu na te nieliczne swoje punkty programu i gorąco sobie chwalę wystąpienia Simona Zacka, Krzyśka Piskorskiego (ale on to naprawdę może opowiadać o zbiorze kapusty), Jacka Komudy, Klaudii Heintze oraz tradycyjnie Anety. Niestety, jak to zwykle bywa, część punktów, na które miałam bardzo wielką ochotę, odbywało się dokładnie w tym samym czasie, co moje i już wiem, że w przyszłym roku będę błagać, by np. nie dawano mi prelekcji wtedy, kiedy ma je Diaz… Obie mi się pokrywały i byłam niezmiennie nieszczęśliwa.

Kantyna była absolutnie cudowna i - jak widać - również używana przez oficerów ISB.

Doskonałym rozwiązaniem, szczęśliwie już coraz częściej stosowanym, jest również gżdacz dyżurujący w każdej z sal i przypominający prelegentowi o upływającym czasie… Jeśli ktoś jest taką gadułą jak ja, jest to czyste zbawienie!

Oczywiście, żaden konwent nie obejdzie się obecnie bez hali wystawców czy gamesroomu. Wystawcy oraz strefa inicjatyw fantastycznych była w tym roku rozłożeni byli całościowo na jednej hali, jako że scena i strefa gastro wylądowała w oddzielnym namiocie. Zapewniło to całe mnóstwo wolnej przestrzeni na przejścia i na stoiska, można było w spokoju przejść, przyjrzeć się temu, co przykuło naszą uwagę i nie być co sekunda potrącanym przez kolejnego przechodnia. Dużo różności, każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Bardzo ucieszyło mnie, że zarówno Fabryka Słów, jak i Uroboros potraktowali konwent baaardzo poważnie i obowiązywała u nich stała zniżka 25%, co, niestety, nie poprawiło mojej sytuacji przestrzeniowo-książkowej w domu, ponieważ z konwentu oprócz pary kolczyków od Beaty oraz prezentów od Chomika i Zosi przywieźliśmy z małżem li i jedynie książki. Szczęśliwie, mąż też kupił ich całkiem sporo, zatem czuję się rozgrzeszona. Chyba mam w domu już za dużo koszulek i kubeczków i zaczynam być rozsądna (straszliwe uczucie!).


Widać przestrzeń :)
Fotka: Gavran.



Przy stoisku promocji Wojsławic można było spotkać Jakuba i zasiąść na Drewnianym Tronie :)
Fotka górna: Gavran.

Wspominałam o przeniesieniu sceny i strefy gastro do innego namiotu, co byłoby w sumie niezłym rozwiązaniem, gdyby nie fakt, że większość znanego mi fandomu na konwenty jeździ również dla spotkań ze znajomymi i dla radosnych konwersacji przy złocistym napoju. Skoro już można go było nabyć, miło byłoby go również spożyć we względnym spokoju. No niestety, uniemożliwiała to scena, co było szczególnie upierdliwe wieczorami, kiedy naprawdę miało się ochotę pokonwersować, a na Stare Miasto z zapleczem pubowym jednak jest kawałek – zwłaszcza, jeśli chce się jeszcze uczestniczyć w późniejszych punktach programu. Do rozważenia na przyszły rok, ale z naciskiem na to, by strefa gastro pozostała w swojej obecnej formie, bo jest naprawdę zacna – żałuję tylko, że tym razem w ofercie nie było cydru. Jeśli ktoś preferował słodycze, cudowne stoisko z muffinkami znowu było obecne przy wejściu i jest to jednak straszliwe zło! Na pięterku był też barek i małe stoisko z zapiekankami/kawą, można było zatem przeżyć. Także pod tym względem Falkon się sprawdza bardzo dobrze.

Zło w obiektywie Ilira... 

Pewną nowością było uwzględnienie potrzeb osób niepełnosprawnych, również słuchowo i przeznaczenie dla nich specjalnych miejsc – inicjatywa godna pochwały! Uruchomiono także telefon zaufania, opracowano też system sygnalizacji awaryjnej, więc jestem pod wrażeniem tego, że organizatorzy pomyśleli o wielu rzeczach, które niekoniecznie innym przychodzą do głowy.

Oczywiście, konwent to nie tylko prelekcje i inne formy zorganizowanego spędzania czasu, ale przede wszystkim ludzie! Jak zawsze, można było spotkać i pogadać ze starymi znajomymi, z którymi innej formy kontaktu na ogół nie ma (no, może FB). Jak zwykle nie mogłam się napatrzyć na niektóre cosplaye! Niektórzy mają cudowną wyobraźnię i niesamowity talent… Nie przyszłoby mi do głowy, że czasami potrzeba tak bardzo niewiele, by osiągnąć tak wiele…


Absolutnie cudowne cosplaye. Pan Kleks powinien wygrać każdy konkurs cosplayu, nawet w nim nie uczestnicząc...

Ciekawa jestem przyszłorocznej edycji Falkonu, bo ta podniosła poprzeczkę dosyć wysoko. Pobito też lubelski rekord frekwencji – 9500 ludków, co mnie zaskoczyło, jako że tej ilości osób się zwyczajnie nie czuło – wszyscy się jakoś rozeszli, choć wbicie się w sobotę na niektóre prelekcje było zwyczajnie niemożliwe… Następny Polcon to również Lublin i jeśli będzie go organizować ta sama ekipa, może wyjść równie zacnie, czego gorąco sobie i wszystkim życzę.

No dobrze, na tym zdjęciu widać tłumy :)
Fotka: Gavran.

I jak to zwykle bywa, relacja z konwentu nie byłaby relacją, gdyby nie podziękowania. Wybiórcze, bo nie da się wymienić dokładnie wszystkich…

Gandalfowi – za stałą obecność i tula; Oli a.k.a. Chomikowi za bycie dobrym duchem konwentowym, cudownym towarzyszem konwersacji i radosnych spekulacji; Ani, Michałowi, Diazowi, Magdzie – za niezmiennie doskonałe towarzystwo i lożę szyderców; Lubelskiemu oddziałowi fandomu cathiowego: Litwinowi, Darklingowi, Mongwardowi, Lestatowi i Sethowi – za wspaniale spędzony czas i poświęcenie, jakim było wstanie bladym świtem w sobotę, by mi pokazać cmentarz na Lipowej; Beacie – za pogodę, optymizm, radosne fangirlowanie i użyczenie fragmentu stoiska; Lierre – za ciężką pracę orgową, którą było widać na każdym kroku; Fandomowi SPNowemu en masse – za to, że są od lat wspaniali.

I wszystkim, z którymi się zetknęłam, za uczynienie konwentu jeszcze lepszym!

Co: Falkon
Kiedy: 4-6 listopada 2016
Gdzie: Lublin