sobota, 27 lutego 2021

Trup weselny!

Emilka Brzeska to fotografka ślubna, więc niejedno już przeżyła – kłócące się teściowe, zdrady, (nie)przypadkowe spotkania… Traktuje to jednak po prostu jako swoją codzienność i rzeczywistość. Owszem, wymaga to czasem dużego opanowania, ale w końcu na chleb i dach nad głową zarobić trzeba, choćby robiąc zdjęcia szynkowej królewnie i jej oblubieńcowi. Niemniej jest jeden ślub, na który wolałaby zdecydowanie nie iść – żeni się jej najlepszy przyjaciel, będący przy okazji i potajemnym obiektem westchnień. Brzmi jak tortura, prawda? To wyobraźcie sobie, iż nieszczęsna została świadkiem pana młodego i na bieżąco ogarnia wszelkie przedweselne perypetie. Wystarczająco fatalnie? Wcale nie! Zawsze po weselu można znaleźć trupa – i to trupa panny młodej.

Któż może być podejrzany? Zgodnie ze wszystkimi prawidłami gatunku oczywiście mąż, a tego Emilia pragnie ochronić za wszelką cenę. Co jednak zrobić, jeśli panowie policjanci wydają się typowymi przedstawicielami tępych glin, kształtujących rzeczywistość według swojej woli? Oczywiście: należy wziąć sprawę w swoje ręce! Nasza pani fotograf zapomniała zapewne, że dobrymi chęciami piekło wybrukowane i postanawia przyjrzeć się przyjaciołom oraz znajomym zeszłej małżonki. Jednak Monika była modelką, należy zatem spodziewać się odpowiednio złośliwego środowiskowego piekiełka – ot, mijania się z prawdą, zazdrość, robienie innym pod górkę… Klasyk. Gdzieś tam jednak może się ukrywać morderca, a to sprawia, że amatorskie śledztwo może stać się niebezpieczne…

Kryminalny debiut Magdaleny Kubasiewicz czyta się bardzo lekko, wciąga od pierwszego rozdziału i ani człowiek się nie obejrzy, a już uprawia ekstremalny sport znany jako „jeszcze tylko jeden rozdział i idę spać”. W końcu w sympatycznej, choć nie do końca ogarniętej Emilce odnajdzie się niejedna czytelniczka i jest to skojarzenie jak najbardziej pozytywne. Kibicujemy jej nie tylko ze względu na przyjaźń z Patrykiem, ale także dlatego, że bohaterki nie da się nie lubić, choćby robiła największe głupstwa i miało się ochotę zakrzyknąć coś niezbyt pochlebnego o kolejnych pomysłach fotografki. To właśnie interakcje Emilki z ludźmi i jej pomysły są siłą napędową książki.

Nie zdołałam się za to specjalnie przekonać do pozostałych bohaterów, którzy wydają mi się strasznie płascy, pisani na jedno kopyto. Odrobinę głębi przez chwilę wydaje się mieć Grzegorz, dawny chłopak Moniki, ale i on na końcu okazuje się po prostu bucem w znaczeniu jak najbardziej krakowskim. Wszyscy zostali nakreśleni dosyć grubą kreską, scharakteryzowani jedną czy dwoma cechami i strasznie brakuje mi w tym wszystkim postaci niejednoznacznych – choć przepraszam, taką była Monika. Podobnie w gruncie rzeczy jest również z Krakowem bohaterki – mało tam zbędnych opisów, a niektóre miejsca znowu opisuje się trzema zdaniami – co jednak w tym przypadku sprawdza się zdecydowanie lepiej. Najlepszy przykład stanowi kawiarnia Botanica, w końcu pamiętam ją z własnych studenckich czasów (choć może to mój sentyment?).

Na okładce 50 wesel i pogrzebu widnieje informacja, że dostaliśmy pierwszą część nowej serii, może dlatego też zakończenie wydaje mi się nieco rozmyte, jakby czegoś tam zabrakło. Owszem, sprawa zostaje rozwiązana, ale następuje to dokładnie na sam koniec powieści i wydaje się nagłym gromem z jasnego nieba. Oczywiście, nierzadko banalna wręcz informacja może spowodować przełom w śledztwie, ale po stosunkowo powoli rozwijającej się akcji spodziewałabym się raczej równie starannego zakończenia. Niemniej – jak podejrzewam – wiele odpowiedzi pewnie poznamy później.

Pierwszy tom spełnia jednak swoje zadanie, zaciekawia czytelnika na tyle, by z przyjemnością sięgnął po następny. Nie jest to kryminał wybitny, ale jako lektura dla przyjemności zdecydowanie się sprawdza. Podoba mi się też język autorki – zwykły, potoczny, niewymuszony, ot, czytamy, jakbyśmy słuchali relacji koleżanki czy kolegi. Sympatyczna pozycja i na pewno sięgnę po kolejną, choć mam nadzieję na nieco mniej stereotypowe postaci drugoplanowe.

Magdalena Kubasiewicz, 50 wesel i pogrzeb, wyd. Czarna Dama, Warszawa 2021.

poniedziałek, 22 lutego 2021

Mutanci z Wieży

Antyutopie doskonale przyjęły się w fantastyce i nic w tym dziwnego, bo właśnie negatywna wizja przyszłości jest w stanie naprawdę pobudzić wyobraźnię. Zagłada, klęska, niedobitki, wszechwładne rządy, grupka uprzywilejowanych, cała reszta walcząca o przetrwanie – osadzenie opowieści w takich klimatach pozwala skonstruować dowolną fabułę, a i bohaterom przydaje wszystkiego, czego mogą potrzebować albo dla odmiany zmusza do poszukiwania tego, co zapewni im swobodne życie.

Globalna katastrofa w powieści Zodiaki. Genokracja Magdaleny Kucenty, jak to zwykle bywa, podzieliła ludzi na lepszych i gorszych. Szczęściarze bez mutacji i zepsutych genów mogą zamieszkać w miastach ukrytych pod chroniącymi przed szkodliwymi warunkami zewnętrznymi kopułami. Muszą jednak przestrzegać pewnych reguł, a w innym przypadku mogą wylądować poza barierą, w świecie pełnym deformantów i zmutowanych wyrzutków. Nie zostaną jednak od razu pożarci czy zabici, nie, po prostu świat zewnętrzny oznacza powolne umieranie, tak powolne jak powoli mutagenne czynniki wpływają na komórki organizmu. Jednak i w miastach można spotkać zdeformowanych, dostarczają rozrywki lub wyspecjalizowanych usług. Niekiedy jednak mutacje nie są przypadkowe, a wynikają z wieloletnich prób i eksperymentów. Takie procedury przeprowadzane są w tajemniczej Wieży tytułowych Zodiaków.

Mutanci o imionach będących ich oznaczeniami posiadają pewne specyficzne umiejętności, które można wystawić na sprzedaż temu, kto zapłaci najwięcej. Można też powoli knuć, tworząc własną sieć kontaktów i zależności. Jednak choć z założenia Zodiaki to organiczne maszyny, tak jednak każdy z nich posiada własną osobowość, marzenia czy zachcianki. Każde jest dumne z tego, czym się stało, choć bardzo mocno pragnie tego, na co nadzór starszych członków rodziny im nie pozwala: wolności, szansy decydowania o sobie. Los daje im nieliczne szanse na zmianę takiego stanu rzeczy.

Nasi bohaterowie to postaci bardzo niejednoznaczne. Z jednej strony łatwo zobaczyć w nich ofiary, ale z drugiej ich czyny – te wynikające z decyzji podjętych na własną rękę – nie pozwalają na wzbudzenie nadmiernej sympatii. I tacy mają być – w takiej rzeczywistości słabość Inni czy Capriego może być tym, co doprowadzi do klęski. W efekcie większość pojawiających się na kartach książki postaci budzi naszą szczerą antypatię. To w gruncie rzeczy całkiem ciekawy zabieg, z drugiej jednak strony może prowadzić do tego, o czym zaraz wspomnę.

Najbardziej w Zodiakach podoba mi się klimat i wykreowana rzeczywistość. Oczywiście, pewne motywy to już stałe elementy światów antyutopijnych, jednak zaadaptowanie pewnych rozwiązań zaczerpniętych ze starożytnego Rzymu, pewnych elementów jego obyczajowości czy opisanych miejsc zawsze odwołuje się do pewnego zasobu stałej wiedzy większości i pozwala „dośpiewać” sobie resztę, jeśli opisy są niewystarczające. Świat charakteryzują ludzie, bohaterowie pierwszo czy drugoplanowi, a u mnie resztę uzupełnia jeden z moich ulubionych cykli - Roma Sub Rosa Stevena Saylora. Słowo daję, czytając o mieszkaniu Ro, praktycznie widziałam opisane przez Saylora domy Suburry. Oczywiście te elementy starożytności zostały zgrabnie wkomponowane w resztki dawnej technologii – a niektóre z nich są doprawdy zaawansowane.

Jednak to nie wystarcza, by przyciągnąć uwagę czytelnika na tyle skutecznie, by przeczytać powieść jednym tchem. Nie zrozumcie mnie źle, bohaterowie są interesujący, a cały setting dobrze obmyślany, tylko że jakoś niekoniecznie mogę się zmusić, by postaciom kibicować (a ci w miarę sympatyczni to połowiczni idioci). Są zbyt stereotypowi, a ich czyny, owszem, pchają akcję do przodu, ale z drugiej strony nie wzbudzają na tyle poważniejszych emocji, bym chciała za wszelką cenę dowiedzieć się, co zaraz nastąpi. Póki czytam, czytam – pod względem rzemieślniczym to dobra książka. Jednak kiedy ją zamknę, kompletnie nie zależy mi, by dowiedzieć się, co będzie dalej. To ewidentna spora wada powieści, tym bardziej, że stanowi ewidentnie pierwszą część większej całości. Ale nawet kolejne odsłony serii muszą zostać w jakikolwiek sposób zamknięte, a tu akcja po prostu się urywa. Ot tak. Autorka doprowadza akcję do punktu z założenia kulminacyjnego, jednak jako że część bohaterów poznaliśmy praktycznie przed chwilą, w tych rozdziałach książki, właściwie nijak mnie nie rusza, co się z nimi stanie. Więcej, prowadzony jako przerywnik pojedynek dwojga graczy też donikąd nie prowadzi i przynajmniej dla mnie jest po prostu zapychaczem stron. Może gdzieś nastąpi rozwiązanie, ale gdzie i kiedy? Naprawdę, w niektórych momentach mam wrażenie, że to pierwszy szkic powieści, że jeszcze czegoś tam brakuje.

Nie wiem zatem, co na temat Zodiaków sądzić. Ta książka nie jest zła, bo kiedy już zaczynasz czytasz, idzie w miarę gładko. Jednak nagromadzenie wątków i postaci, przynajmniej dla mnie ze sobą nie do końca powiązanych sprawia, że jakoś mi się nie spieszy do rozwiązania zagadek, a fakt, iż właściwie nie zostaną rozwiązane, trochę irytuje. Czegoś tej książce brakuje. Jeśli po nią sięgniecie, ciekawa jestem, czy podzielicie moje odczucia. Premiera już pojutrze.

Magdalena Kucenty, Zodiaki. Genokracja, wyd. Uroboros, Warszawa 2021.

Dziękuję wydawnictwu za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.

poniedziałek, 8 lutego 2021

Powrót do klasyki

Wprawdzie wampiry miały ostatnio dosyć kiepską prasę, jednak fan grozy zawsze może odgonić straszliwe myśli o błyszczących w słońcu klatach, sięgając po prostu po klasykę. Tej szczęśliwie jeszcze nie zdołano sprofanować, choć czasami pojawiają się dziwne przeróbki, po lekturze których człowiek chciałby sobie oczy mikserem wydłubać niczym człowieczek ze znanego mema. Nie zawsze, niestety, branie na warsztat tej samej historii po raz kolejny wychodzi jej na dobre, jednak próba podjęta przeze potomka samego Brama, niejakiego Dacre Stokera oraz J.D. Barkera zaintrygowała mnie na tyle, by sięgnąć po Dracula, wydanego w Polsce nakładem wydawnictwa Czarna Owca.

Reklamowana jako powrót do korzeni gotyckiego horroru książka wykorzystuje twórcę klasycznej Draculi nie tylko jako źródło tematu. Bram Stoker to jej główny bohater, z którym zapoznajemy się już od pierwszych stron. Uzbrojony w liczne środki z arsenału antywampirzego, od lat istniejące w kanonie, toczy wewnętrzną i zewnętrzną zaciekłą walkę z budzącym grozę przeciwnikiem. Noc jest jednak długa, a Bram aż do świtu musi zachować czujność i nie zasnąć… Zaczyna zatem czytać swój dziennik.

Ten bardzo prosty zabieg fabularny umożliwia czytelnikowi zapoznanie się z bohaterami i powolne zrozumienie wydarzeń prowadzących ich do tego miejsca w tym konkretnym momencie. Odkrywamy zatem dzieciństwo Brama, spędzone do pewnego momentu przeważnie w łóżku ze względu na dręczącą go chorobę. Pocieszeniem chłopca jest ukochana siostra Matylda i opiekunka, ciocia Ellen, darząca go szczególną sympatią. Domostwo Stokerów wydaje się spokojnym miejscem, przepełnionym miłością i zrozumieniem, jednak od czasu do czasu w okolicy dzieją się rzeczy co najmniej dziwne. Zgłębianie ich natury doprowadzi Brama i Matyldę do tajemnicy, której sedna dociec nie mogą, a dotyczącej właśnie Ellen. Kto normalny przecież trzyma śmierdzącą ziemię pod łóżkiem? Dlaczego to właśnie Ellen pomogła Bramowi pokonać najcięższy atak jego choroby i jak to właściwie zrobiła? Pytania się mnożą, a odpowiedzi brakuje. Przynajmniej na razie. W miarę dorastania i podejmowania kolejnych obowiązków Bram i Matylda oraz ich starszy brat Thornley znajdują jednak kolejne klucze do rozwiązania zagadki.

Oczywiście, fan gatunku już po tym krótkim streszczeniu domyśla się, kim tak naprawdę jest Ellen i nie w tym tkwi sedno książki – wszystko to już czytaliśmy i widzieliśmy. Kolejne motywy i postaci pojawiające się na kolejnych stronach są również przewidywalne i na pewno nikogo nie zaskoczą. Nie o to jednak chodzi. Dracul nawiązuje do klasyki gatunku również formą – to nie powieść sensacyjna, to horror gotycki. Akcja toczy się wolno, poznajemy ją nie tylko klasyczną narrację, ale również listy i pamiętniki. Nawiązanie do starej formy wychodzi autorom wręcz znakomicie.

Równie fantastycznie wykorzystują elementy biografii Brama Stokera, czyniąc z niej podwalinę samej opowieści, w końcu Stoker rzeczywiście do siódmego roku życia był złożony chorobą, która nie pozostawiła jednak większego śladu na dorosłym człowieku. Miejsca przez niego odwiedzone, inspiracja do kolejnych scen i lokalizacji w jego opus magnum, stają się w Draculu przystankami, pozwalającymi bohaterom zrozumieć naturę ich przeciwnika i odkryć kolejne sekrety cioci Ellen. Stoker i Barker sięgają również do korzeni – do irlandzkiej legendy o niejakiej Dearg Due, wampirzycy mszczącej się za swoją krzywdę, a wszystko to łączy się w naprawdę fascynującą historię.

Kto powinien sięgnąć po Dracula? Na pewno nie polecam tej pozycji fanom współczesnych horrorów, szybkich, przepełnionych bezsensowną przemocą i ociekających litrami krwi. Oczywiście, krwi, jak to w opowieściach o wampirach, nie zabraknie, jednak jak w przypadku dawnych powieści gotyckich, płynie ona niejako na marginesie. Książka przesycona jest owym mrocznym klimatem, stanowiącym podstawę gatunku. Kiedy jeszcze dołączymy do tego pierwszą zasadę horroru, głoszącą, iż najstraszniejszy wydaje się potwór, którego nie widzimy, staje się jasne, że nie o takich czytelników autorom chodziło. Jeśli z kolei uwielbiacie właśnie ten powoli, choć umiejętnie wyczarowywany nastrój, to zdecydowanie warto zapoznać się z Draculem. To może nie literatura najwyższych lotów, ale wystarczająco dobra, również pod względem rzemieślniczym, by zapewnić czytelnikowi kilka godzin przyjemności znajdowanej w grozie. Zdecydowanie polecam, a przecież podchodziłam do tego „odcinania kuponów” całkiem sceptycznie!

Dacre Stoker i J. D. Barker, Dracul, tłum. Szymon Żuchowski, wyd. Czarna Owca, Warszawa 2020.