czwartek, 21 lipca 2022

Nowa (?) odsłona Pilipiuka

Wyobraźcie sobie świat geograficznie całkiem podobny do naszego, którego mieszkańcy próbują podnieść się i przetrwać po bliżej nieokreślonej katastrofie. Kiedy się wydarzyła i co się właściwie stało? Na to pierwsze pytanie dokładnej odpowiedzi nie znajdziemy, jeśli chodzi o drugie, możemy się czegoś domyślać. Prawdopodobnie potężna erupcja wulkanu i jej konsekwencje sprawiły, że cywilizacja Przodków podupadła, pozostawiając za sobą zaledwie zrujnowane pozostałości infrastruktury i miast. Potomkowie mogą już tylko odkopywać zaginione skarby i przedmioty użytku codziennego, licząc nie tylko na cenne znaleziska, ale może i okruchy dawnej wiedzy.

Składający je w całość kapłani próbują wprawdzie zrekonstruować dawniejszą mądrość i dowiedzieć się, co się tak naprawdę stało, nie zaniedbują też jednak tego, co dzieje się w teraźniejszości. Z powodu narastającego zagrożenia Arcykapłan kociogłowej bogini postanawia wysłać ekspedycję z misją znalezienia nowego miejsca do osiedlenia się – może uda się odnaleźć innych przedstawicieli ich ludu, odseparowanego już od wielu dekad. W drogę wyruszają zatem młody Dave, jego krewna Tyra, kapłanka Ana, dowódca Nash oraz gołębiarz Mersh i jego syn. Czyhają na nich liczne niebezpieczeństwa – pytanie tylko, czy są na nie odpowiednio przygotowani...

Andrzej Pilipiuk od zawsze flirtuje z wieloma odmianami fantastyki, a tym razem postanowił zaserwować nam powieść fantasy. Umieścił w niej wiele elementów charakterystycznych dla tego gatunku: magię, nieznane lądy, klasyczny quest, bogów... A jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby nie wzmianka o księżycu, porośniętym lasami i poprzecinanym rzekami, to miałabym pewność, że akcja Przetainy rozgrywa się w naszym własnym świecie po katastrofie dorównującej nuklearnej – przyznam szczerze, że dopasowywałam nawet pewne ludy i nazwy do naszej rzeczywistości. Szczególnie intrygujące wydają się wywody naukowe, może i na miejscu w ustach zgłębiającego wiedzę Arcykapłana, ale może niekoniecznie wygłaszane przez lokalnego dostojnika, w gruncie rzeczy zupełnie prostego człowieka. Owszem, są bardzo interesujące, ale w pewnym momencie czytelnik zastanawia się, czy aby na pewno wszystko się tu zgadza – nadmierna ilość ekspozycji zaczyna irytować. Miejscami podejrzewałam, że pewne fragmenty powieści zostały napisane po to, żeby olśnić odbiorcę erudycją autora. Oczywiście, nie jest to jedyny taki przypadek w dorobku Pilipiuka (przychodzą mi tu na myśl ustępy Norweskiego dziennika), ale co jest do przełknięcia w jednej konwencji, niekoniecznie okazuje się właściwe (i dobre) dla innej.

Przyznam, że trochę drażnią mnie również bohaterowie powieści, bo nie mogę się oprzeć wrażeniu, że stanowią takie typowe „kopiuj-wklej” w utworach Pilipiuka. Główny bohater to niemal kopia Roberta Stroma: wykształcony (na ile to możliwe), obyty, mający wiedzę na przedziwne, hermetyczne tematy, złota rączka, tyle że w przeciwieństwie do Storma nie cofa się przed przemocą. Jeśli do tego założymy, że wizerunek na okładce przedstawia właśnie jego, zaczynamy nieśmiało podejrzewać, że stanowi alter ego samego autora, co samo w sobie nie jest złe, ale to już któryś taki bohater. Mamy też szlachetną i cywilizowaną dzikuskę, nieskalaną leliję – nieosiągalną kapłankę, dziewczę, do którego wzdycha nasz Dave... Słowo daję, ja w końcu zrobię takie pilipiukowe bingo!

A jednak przy wszystkich wadach i wtórnościach książkę czyta się znakomicie – podobnie jak mogę słuchać Andrzeja opowiadającego choćby o obieraniu gruli. Czuć, że autor to znakomity gawędziarz i bardzo, bardzo chcemy dowiedzieć się, jak zakończy się ta przygoda. I choć ten finał wydaje się zbyt nagły i płaski, to jednak droga do niego prowadząca okazała się wciągająca. Jak zwykle, jest też i morał: choćby było bardzo ciężko, niebezpiecznie i beznadziejnie, można liczyć na "przetainę” – łaskę od najwyższych, znak, że ktoś czuwa tam gdzieś nad nami... Przynajmniej w moim odczuciu...

Andrzej Pilipiuk, Przetaina, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2022.

poniedziałek, 11 lipca 2022

Magia, bogowie i Bieliny

Już kiedyś miałam okazję sięgnąć po pozycję z uniwersum Kwiatu Paproci Katarzyny Bereniki Miszczuk i uznałam, że to rzeczywiście przyjemna lektura, choć chciałam zabić główną bohaterkę. Kolejne pozycje z cyklu jednak niespecjalnie do mnie trafiały i jakoś odechciało mi się dalszego czytania. Może to ta niechęć do Gosi... Jednak gdy w roli bohaterki zastąpiła ją Baba Jaga, czyli Jarogniewa, snująca opowieści o czasach młodości, sytuacja uległa zmianie – na lepsze. To już szeptucha zdecydowanie inna, znająca swoje zadania, zakorzeniona na swój sposób nie tylko w tradycji, ale i w lokalnej społeczności, a – co najistotniejsze – pozbawiona dzikiej obsesji na punkcie kleszczy.

Wszystko zaczyna się od momentu, w którym Jaga popełnia swój największy błąd – a potem (jak u Hitchcocka) jest jeszcze bardziej interesująco. Niezgułowaty Mszczuj ma problemy z rodzicami, ale – jak typowy facet – nie potrafi ich rozwiązać sam, musi do pomocy namówić niechętną z początku szeptuchę. Perypetie i kłopoty związane z niechcianą narzeczoną (a.k.a. Motylkiem) prowadzą do nieoczekiwanych rozwiązań, ale i to zostaje wkrótce przyćmione, gdy okaże się, że klientka Jagi, dla której ona tak się poświęcała, latając z gołym tyłkiem w Noc Kupały, raczyła odejść z tego świata, wcześniej intensywnie korzystając z uwarzonej mikstury. Jakby tego było mało, w życie mieszkańców Bielin i ich szeptuchy znowu zaczynają ingerować znudzeni lub knujący bogowie. I choć niektóre kontakty nawiązywane są na własne życzenie, to ich konsekwencje mogą okazać się opłakane i niespodziewane.

Świat ludzki i boski w cyklu „szeptuchowym” przeplata się zresztą cały czas, co czyni go (w moim odczuciu) takim „rural fantasy” ze świetnym pomysłem. Polska pogańska, ale wcale prze to nie zacofana, zielarki korzystające z dorobku współczesnej medycyny, a na deser rozmaite stwory z wierzeń ludowych tworzą znakomite tło do opowieści o zwyczajnych, wręcz przyziemnych ludzkich namiętnościach. Zmiana bohaterki również wyszła cyklowi na dobre, bo też choć Jaga jest zwykłą kobietą z pewnymi słabościami, to jednak stanowi olbrzymi kontrast z jojcącą co krok Gosławą.

Jedyną wadą Gniewy wydaje mi się wątek Swarożyca i jego zadania, potraktowany nieco po macoszemu, jakby był szkicem, nakreślonym, by „coś tam się w tle działo”. Domyślam się, iż stanowi zaledwie wprowadzenie do kolejnej odsłony przygód Baby Jagi, ale myślę, że powinien zostać zakończony choćby połowicznie.

Niewiele więcej mogę tej książce zarzucić. Czyta się ją absolutnie fantastycznie, wciąga, bawi i uczy (kiedy trzeba). Katarzyna Berenika Miszczuk ma dar snucia opowieści, a z każdą kolejną pozycją rozwija go jeszcze bardziej. Czy polecam? Ależ tak – szczególnie na lato!

PS: I pamiętajcie – nigdy nie róbcie sobie trwałej ondulacji!

Katarzyna Berenika Miszczuk, Gniewa, wyd. Mięta, Warszawa 2022.

wtorek, 5 lipca 2022

Opowieści z Krakowem w tle

Wielu znajomych zachwalało antologię Neolegendy krakowskie. Wprawdzie mam już trochę dość zbiorów opowiadań (o czym dobrze wiecie), ale niektórych rekomendacji po prostu nie da się zlekceważyć i tak oto weszłam w posiadanie tego tomiszcza (w dodatku w twardej oprawie!).

Książkę otwierają wstępy... Tak! Nie jeden, nie dwa, ale dokładnie osiem, napisanych nie tylko przez literaturoznawców (w tym zmarłego niedawno, wiele poważanego w fandomie, Mirka Gołuńskiego), ale także autorów piszących teksty o takim klimacie, tworzących opowieści będące nowymi legendami, a przynajmniej mające szansę takimi się stać. Wstępy zawierają nie tylko wyjaśnienie samego pojęcia (zresztą bardzo – moim zdaniem – pobieżne), ale też skupiają się na tym, co obecnie wydaje się legendarne i jak w nowych czasach owe legendy się tworzą; jak najprostsze rzeczy prowadzą do powstania tego rodzaju opowieści i wreszcie jak niewiele trzeba, by taką wykreować (jestem przewodnikiem, coś na ten temat wiem). Legendy pomagają nam oswoić dane miejsce, uczynić go swoim, nadać mu głębszego tła. I nie, nie są tylko opowieściami z odległej przeszłości, powstają cały czas, niemal na naszych oczach...

Antologia zawiera 15 opowiadań, mnóstwo lektury, pozwolę sobie zatem pokrótce je wymienić. I tak zbiór otwiera tekst Pawła Majki, Materiam superabat opus, nawiązujący do znakomitego krakowskiego architekta, Teodora Talowskiego. To osadzona w alternatywnej rzeczywistości opowieść o ocaleńcach z zagłady i ich wspomnieniach o mieście, o przeszłości, którą pozostawili za sobą, wreszcie o duszy danego zapomnianego świata. Szarkań Lecha Baczyńskiego koncentruje się na przeszłości, z której utkano niejedną legendę: historii Jadwigi Andegaweńskiej (znacie tę o stópce?), wzbogaconej o pewne fantastyczne elementy (i masakrycznie zastosowany współczesny język bohaterki przy stylizacji wszystkich pozostałych – uch, ależ mi to przeszkadzało przy czytaniu!). Katarzyna Ophelia Koćma snuje opowieść o Alei Gąsienic. Poznajemy w niej Edgara Krukowskiego, zjawiającego się w Krakowie, by objąć spadek po nieznanym krewnym i odkrywającego coś bardzo niesamowitego na temat okolicy, w której znajduje się odziedziczony dom. Kompletnie inny klimat przywołuje Michał Tomczyk, przedstawiając w tekście I jeden dzień dłużej apokaliptyczną wizję końca świata z drobnymi przeszkodami, związanymi z pewnymi wydarzeniami z przeszłości.

Inna królewska historia to opowiadanie O tym, jak król Zygmunt przeniósł stolicę do Warszawy, acz jego bohaterem nie jest monarcha, a niejaki (znany skądinąd fanom fantastyki) Michał Sędziwój. Poszukiwania odwiecznego sekretu transmutacji prowadzą nas w różne zakamarki Europy i wikłają w niejedną awanturniczą przygodę. Olga Niziołek w Miastowymiarach krótko, acz treściwie przedstawia świata widziany z kilku perspektyw i historię pewnego ruchu oporu. W niewesołym Smokołapie Adam Groth przydaje naszej rzeczywistości magicznych elementów w postaci niecodziennych szkodników – wszak bohaterowi w piwnicy zalęgł się smok! Niesamowite stworzenia pojawiają się także w Czasie mamutów Agnieszki Bar, opartej na faktach opowieści o odkryciu dokonanym pod kopcem Kościuszki i jego niesamowitych konsekwencji. Także Kazimierz Kyrcz Jr. opisuje pewne niespotykane stworzenia, zabierając nas na spotkanie z dość nietypowymi mieszkańcami miasta w Żywych skamielinach.

Do kolejnej legendarnej historii (i pewnej teorii spiskowej) nawiązuje Paweł Dybała w Zaklinaczu świata i szumu, prowadząc nas nie tylko na szczyt wieży Kościoła Mariackiego, ale także przenosząc się w przeszłość wraz z hejnałem. Nieco bardziej przyziemna Legenda o Sławku Popromiennym Krzysztofa Rewiuka to zapis kilku miesięcy z życia młodego chłopca, przywołujący klimat lat 80., czasy marzeń o gumie do żucia i obaw po katastrofie czarnobylskiej. Wszystkie grzechy Walerii Schulz wyliczone przez Anetę Pazdan prowadzą nas prosto w bardzo mroczne zakamarki ludzkiej duszy, zrodzone z krakowskiej legendy. Schody Izabeli Grabdy także nawiązują do opowieści związanej z kościółkiem św. Wojciecha na krakowskim rynku, a my mamy okazję się dowiedzieć, jak pozyskać prawdziwą miłość. Michał Stonawski zabiera nas w rejs po Wiśle, tytułowy Ostatni rejs Jonasza. Zaprowadzi nas on do świata duchów, ofiar i pradawnych rytuałów, a wszystko to w cieniu wawelskiego wzgórza. Wreszcie ostatnią, interesującą opowieść, związaną z jednorożcem i odwieczną walką dobra ze złem, przedstawia nam Marcin Tomasiewicz w Piecie, gdzie wraz z głównym bohaterem poznajemy historię miłości i nienawiści.

Będę szczera: nie wiem, co sądzić o tej antologii. To, że teksty są nierówne pod względem literackim, nie stanowi dla mnie żadnego zaskoczenia, bo o tym wielokrotnie już pisałam w wielu recenzjach (choć nadal nie rozumiem, co w książce robią wyjątkowo słabe Żywe skamieliny). Większość trzyma jednak przyzwoity poziom, a kilka jest naprawdę dobrych (moi osobiści faworyci to Pieta oraz Zaklinacz światła i szumu). Jednak niektóre wydają się tam umieszczone zupełnie z przypadku, bo i mogłyby się rozgrywać wszędzie, a Kraków to tylko dekoracja, przywołana po to, by tekst pasował do tematu zbioru – należą do nich Aleja Gąsienic i Miastowymiary, a częściowo też I jeden dzień dłużej. Szczęśliwie przeważają te inspirowane czy to legendarnymi, czy to faktycznymi wydarzeniami z przeszłości Krakowa, a kilka nawet detalami architektonicznymi (Materiam superabat opus i Smokołap). Ale najbardziej przeszkadza mi w tej antologii brak owego poczucia „legendarności” w co najmniej połowie przypadków – to opowiadania lepsze lub gorsze, ale brakuje w nich tej głębi i ponadczasowości sprawiających, że opowieść przekształca się w legendę i najlepiej widać to chyba w przypadku Legendy o Sławku Popromiennym, niezwykle sprawnie napisanego wspomnienia z czasów młodości, jednak – poza tytułem – kompletnie nie przywołującego esencji, którą powinien zawierać taki właśnie gatunkowo tekst. Innym przykładem jest Ostatni rejs Jonasza, znowu - historia wciągająca i ciekawa, ale będąca w moim odczuciu „zaledwie” fantastyką.

Myślę, że gdyby antologia została po prostu zatytułowana Opowieści krakowskie, byłaby dla mnie znacznie bardziej przystępna, bo nie nastawiałabym się na teksty cechujące się czymś więcej niż tylko wykorzystaniem legendarnych i fantastycznych motywów. Jednak stało się inaczej i jestem trochę rozczarowana. A przecież kilka opowiadań było naprawdę znakomitych! Spróbujcie – i podzielcie się potem swoimi wrażeniami!

Neolegendy krakowskie, wyd. Stalker Books, Olsztyn 2021.

I jeszcze legendarna stópka Jadwigi...