wtorek, 20 lutego 2018

Nie śpię, bo czytam "Trupa"!

O czym należy pamiętać, jeśli musi się wstać o 5:30 nawet nie bladym świtem, bo słonko jeszcze śpi? Ano o tym, by poprzedniego wieczoru nie zabrać się „tylko za kilka stron” książki bardzo lubianej autorki, której powieści czyta się po prostu jednym tchem. Popełniłam wielki błąd. Jak się domyślacie, spałam jakieś pięć godzin, a zabrałam się za Trupa na plaży i inne sekrety rodzinne Anety Jadowskiej.

Tym razem Aneta prowadzi nas nie w świat magiczny, do którego przyzwyczailiśmy się, czytając o przygodach Dory Wilk, Witkaca czy Nikity, ale ten nasz, znany tak dobrze, choć wcale nie bardziej przez to oswojony. Akcja powieści rozgrywa się w Ustce, a jej bohaterka – Magda Garstka – jest kolejną osobą po studiach, próbującą ogarnąć rzeczywistość i ustalić, co właściwie powinna w życiu robić. Przyjeżdża do babci, prowadzącej pensjonat w Ustce, pracuje u niej jako pokojówka, dorabia jako kelnerka w lokalnej kawiarence i intensywnie zastanawia się, co dalej. Znamy to? Znamy, jasne, z przyległościami. Tutaj czeka na nas jednak miła niespodzianka – w przeciwieństwie do wielu bohaterek w tym wieku ona nie jest skłócona ze swoją rodziną, wręcz przeciwnie, ma w niej spore oparcie, choć ze względu na różne perypetie, zaczyna ją tak naprawdę na nowo odkrywać. Ha, „odkrywać” to w przypadku Magdy słowo-klucz, ponieważ wszystko zaczyna się od tego, że kiedy wyrusza biegać na plaży (trzeba babci towarzyszyć w próbie zaliczenia półmaratonu!), odkrywa trupa.


Zaczyna się zatem próba rozwikłania tajemnicy. Zresztą, nie tylko dotyczącej tytułowego trupa, bo musi też dotrzeć i do pewnych prawd o swojej rodzinie, którą poznamy zresztą dosyć blisko, jako że większość bohaterów to najbliżsi Magdy. Zwariowana lekko rodzinka Garstków prezentuje się bardzo sympatycznie i wywołuje u mnie szeroki uśmiech za każdym razem, kiedy na scenie pojawia się jej reprezentant. Ale sympatyczni są nie tylko Garstkowie, większość osób, z którymi styka się nasza Magda, jest raczej uśmiechnięta i pomocna, a sytuacje, w jakie się wplątują, wywołują na ogół radosny chichot (wieczór panieński, striptizer i rozchichotane jednorożce to mój absolutnie numer jeden, jeśli chodzi o elementy komediowe). Oczywiście, do czasu, bo nie zapominajmy, że wszystko zaczyna się od zwłok w wodzie. To jednak jest opowieść o zbrodni, a sprawca musi zostać znaleziony.

Dodatkowo nabrałam smaka na usteckie krówki...
Zdjęcie z fpage'a autorki.

Zazwyczaj drażni mnie niemożebnie w kryminałach sytuacja, w której bohater zaczyna prowadzić śledztwo na własną rękę, praktycznie nie mając ku temu powodów, a pomagające mu zbiegi okoliczności są naprawdę skrajnie wręcz niewiarygodne. Tego tutaj nie uświadczymy – chociaż na początku związki Magdy i ofiary wydają się mocno naciągane, tak naprawdę krok po kroczku docieramy do prawdy, która wcale nie jest wydumana i wyciągnięta z odwłoka, by zaskoczyć czytelnika misternością pomysłu i wykonania (uwielbiam Agathę, ale powiedzmy sobie szczerze – czasami naprawdę przesadzała w knuciu swoich intryg). Powiem więcej – jest tak paskudnie realna i przyziemna, i tak bardzo częsta.

Trup na plaży to nie tylko kryminał, dla mnie również powieść obyczajowa. Poruszany w książce temat przemocy domowej rzadko kiedy przedstawiany jest tak… kurczę, nie wiem zupełnie, jakiego słowa użyć... nie powiem „lekko”, bo dłoń sama zaczyna się składać w pięść, kiedy człowiek dojdzie do pewnego momentu… Tak… normalnie. Jako element rzeczywistości i nie zrozumcie mnie źle, w żaden sposób nie akceptując tego i stygmatyzując zjawisko, ale to właśnie sprawia, że człowieka przechodzi dreszcz – bo dokładnie tak to na ogół wygląda. Naprawdę, jestem pewna absolutnego podziwu tego, jak Anecie udało się znaleźć właściwy ton, by jednocześnie i być niesamowicie wiarygodną, i dotrzeć bardzo głęboko do czytelnika.

Przyznam, sięgnęłam po Trupa jak po czytadełko, kryminałkę, która pomoże mi na chwilę się odstresować, przenieść myśli do innego świata, w którym trup pada gęsto, a zbrodniarz zawsze zostanie ukarany. Znalazłam coś, co owszem, pozwoliło mi się pośmiać, odprężyć, ale tylko do momentu… I tak, jest sprawiedliwość w tym świecie, winni zostają ukarani, a wszystko kończy się dobrze… tylko… tylko odkładając książkę miałam świadomość, że tak stało się na kartach powieści… a jak jest z tym w życiu?


Aneta Jadowska, Trup na plaży i inne sekrety rodzinne, wyd. SQN, Kraków 2018

środa, 14 lutego 2018

Fantasmagoria - małe a fajne!

Od kilku lat jakoś tak się składa, że jeżdżę głównie na duże konwenty, które i owszem, są fajne, ale czasami po prostu zbyt… przytłaczające. Zwłaszcza Pyrkon, bijący kolejne rekordy frekwencyjne i już będący raczej popkulturalną imprezą masową, co nie jest oczywiście, złe, tylko tak czasami człowiekowi zatęskni się za powrotem do źródeł, za małym kameralnym konwentem w szkole, bez dziesięciu bloków programowych i wszechobecnego tłumu.

Taka jest właśnie gnieźnieńska Fantasmagoria, o której i w zeszłym roku słyszałam bardzo pochlebne opinie, a to przecież już dziewiąta edycja. Jako że luty to dla mnie czas raczej luźniejszy, postanowiłam za namową krewnych i znajomych króliczka udać się do pierwszej stolicy Polski i sprawdzić, jak to właściwie wygląda. Przyznam, że początki były mało zachęcające, choć zupełnie z innych powodów – wpadlibyście na to, że noclegi w Gnieźnie w lutym są w barbarzyńskich cenach? No właśnie ja też nie. Za stara jestem na sleeproomy i trochę mnie przerażało, że najwyraźniej przyjdzie mi się w takim zadomowić na dwie nocki. Ale nie ma tego złego… Twarda podłoga to naprawdę pikuś przy ogólnym ataku chichotów i szatańskich pomysłów.


Fota w pełni oddająca nasz nastrój na konwencie - pełna, zaawansowana głupawka.

Połączenia kolejowe są całkiem przyjemne (naprawdę jestem fanką kolei), wszyscy kochamy TLK, więc nieco tylko podmrożona zjawiłam się 9 lutego w Gnieźnie i bardzo szybko okazało się, w jak rewelacyjnej miejscówce ulokowała się impreza. Jasne, patrzyłam na mapce, co i jak, ale zawsze żywię taką pewną nieufność do dystansów na papierze, dopóki ich sama nie przejdę. Tymczasem faktycznie dostanie się z dworca do Miejskiego Ośrodka Kultury zajmowało 10 minut, a stamtąd do rynku i katedry kolejne 10. Wspominam o tym, bo impreza zaczynała się o 17, a byłyśmy na miejscu z Ithilnar o 12. Zaprowadzono nas więc do sleepa na miejscu, pokazano, co i jak (były prysznice! z ciepłą wodą! działały!), dano identyfikatory i zostawiono w spokoju. Wielkie wyrazy wdzięczności zwłaszcza dla gżdaczy, którzy pomogli nam zatachać walizki na drugie piętro MOKu! Jesteście najlepsi!


Nigdy nie zrozumiem używania słowa "dedykowany". Natomiast chciałabym tu grzecznie zaznaczyć, że podoba mi się koncepcja takiego sleepa, w dodatku z przylegającymi prysznicami. Brawa!

Dom jest tam, gdzie pelerynka i czapki twoje :P

Wspominałam tu o katedrze, bo oczekując na początek konwentu, postanowiłyśmy przejść się po mieście, chociaż temperatury zdecydowanie do tego nie zachęcały – jak to w lutym. Kawa, serniczek i zwiedzanie zajęło nam część wolnego czasu i strasznie tylko żałuję, że w katedrze trwa remont, co uniemożliwia obejrzenie kaplic bocznych. Podziemia i Drzwi Gnieźnieńskie obejrzałyśmy z przewodnikiem, co bez wątpienia wpłynęło na stan naszej wiedzy o polskich banknotach! Uwielbiam małe ciekawostki, będę miała o czym turystom opowiadać. Lubię zwiedzać nowe miejsca, a każdy pretekst jest dobry, by je odwiedzić.

 

Nie wiem wprawdzie, czy można było w katedrze robić zdjęcia, ale nikt mnie nie pogonił, więc chyba nie popełniłam jakiegoś straszliwego przestępstwa.

A tak w ogóle szczerze rozbawił mnie Bolesław, zadowolony po obiadku. No, pyszny był :)


Wróciłyśmy lekko zmarznięte na konwent, żeby się rozgrzać, spotkać starych i nowych znajomych oraz po prostu pogadać. Jak wspominałam, impreza raczej niewielka, ale miała pięć bloków programowych – prelekcyjny, warsztatowy, mangowy, larpowy i strefę postapo. Dodatkowymi atrakcjami były wystawa startrekowa, gamesroom, dyżury fotografa konwentowego, nieustające warsztaty origami oraz starwarsowy kącik dla dzieci – fajne, choć trochę słabo pozaznaczane w ulotkach z programem. Jak zwykle ostatnimi czasy, wystawcy kusili – niezbyt licznychi, bo i warunki lokalowe nie te, ale za to całkiem urozmaiceni: można było zaopatrzyć się w biżuterię, koszulki, kubeczki, peruki, gadżety mangowe, wyroby skórzane i kartki (nie moje, ale też nieco fandomowe). 

Sala wystawców wprawdzie niewielka, ale też nie było potrzeba znacznie większej. 

Gamesroom był absolutnie przeuroczy przez te lampiony i parasolki. 

Imperium i Rebelia postanowiły skontrolować prawilność gier.

Bardzo miłe było zróżnicowanie tematyczne prelekcji – sporo komiksów, trochę świata filmowego, psychologii, literatury, nauki czy mitologii, a blok anime oprócz wystąpień oferował również całkiem sporo konkursów. Szczerze zaskoczyły mnie też atrakcje nocne i nie, nie mówię tutaj o radosnych wrzaskach w sleeproomie (pomijając jednego dżentelmena w nocy z piątku na sobotę ekscesów nie stwierdzono, wręcz przeciwnie) – do wyboru były karaoke oraz kino nocnych marków. Podejrzewam, że bawiono się całkiem nieźle – my wybraliśmy zajęcia integracyjne w podgrupach.


Wystawa u trekkiesów.

Jakże piękna i wiele mówiąca nazwa wioski postapo.

Poprawianie programu własnymi ręcoma :)

Konwent to dla mnie zazwyczaj wydarzenie mocno towarzyskie i chadzam już na ogół tylko na swoje oraz „zaprzyjaźnione” punkty programu – o ile się, rzecz jasna, na nich zmieszczę, bo z tym już nawet na moim ukochanym Falkonie bywa bardzo różnie. Na Fantasmagorii miałam kilka (w tym debiutancko jako kompletny gaijin o Japonii), byłam też na paru, bo i tematy zachęcały, i świadomość, że nie muszę stać w kolejce, by się na nie dostać, bardzo pocieszająca. Prezentowały bardzo różne poziomy chociażby podejścia prowadzącego do tematu, ale każda z nich przygotowana została z wyjątkową pasją. Na pewno na przyszłość pojawię się u Pawła Ciećwierza, mówiącego o czymkolwiek, bo dyskusja o zafascynowaniu przemocą w kulturze europejskiej i fantastyce była świetnie przygotowana, wygłaszana z głowy – dawno już nie widziałam prelekcji bez slajdów, a sam prelegent wyjątkowo umiejętnie wciągał do dyskusji obecnych na sali. Doskonale bawiłam się też na przeglądzie „tych złych” w Marvelu u Dominiki „Iki” Komarnickiej, która wyjątkowo umiejętnie i z jajem przedstawiła tych mniej znanych złoczyńców (znaczy mniej jak mniej), choć raz sprawiła, że sięgnęłam nerwowo do mojej imperialnej piersiówki (czy Wy wiecie, ile dzieci mieli Sue i Reed Richardsowie? ja już tak…). Aż żałowałam, że nie dane mi było zostać na całej, ale PKP nie zaczeka.


Do villainów Marvela Ika zaliczyła również Scarlet Witch - nie da się ukryć, że to prawda, choć złol z niej zdecydowanie nietypowy.

Tutaj mowa o schemacie Campbella.
Fotka autorstwa Magdy Felis.



Gotowi na kłótnię prelegentów? Tak to już bywa w Imperium :)
Fotka autorstwa Tomka Lisaja.



Na prelce o mniej znanych miejscach w Japonii.

Przy tej ilości ludzi i szansie na załapanie się postanowiliśmy również pójść wielką grupą pod wezwaniem na konkurs cosplayowy, który wprawdzie odbywał się w innym budynku, ale nie była to jakaś straszna wyprawa, aż za róg. Mogliśmy nawet usiąść, ba, zostały wolne krzesła – nie ma to jak małe konwenty! Konkurs odbywał się w auli pobliskiej szkoły średniej, co czasem wywoływało nieoczekiwane dziwne wrażenia, zwłaszcza kiedy bardzo seksowna postapokaliptyczna cosplayerka dała dosyć zmysłowy pokaz na tle flagi i godła… Przyznam, że chociaż nie rozpoznałam tak z ¾ postaci, jestem naprawdę pod wrażeniem tego, jak niesamowicie ludzie się prezentują – na korytarzach czy w salach tak naprawdę nie do końca widać potencjału strojów. Na konkursie zapewniono oczywiście odpowiedni podkład muzyczny, opracowano scenki i widać, jak wiele czasu i wysiłku się w to wkłada. Po prostu rewelacja – chyba zacznę chodzić na ten punkt programu na innych imprezach. O ile się, po pierwsze, nań dostanę, po drugie, zacznie się o czasie. Orgowie, proszę brać przykład z Gniezna, da się!


Zbiorowa fotka z konkursu cosplay.

Mały zdecydowanie nie znaczy gorszy i definitywnie dotyczy to również konwentów. Dobrze od czasu do czasu zajrzeć na imprezę nieco bardziej kameralną, gdzie co drugi krok widzi się znajomą twarz, nie trzeba się tłoczyć, by dostać na bardziej interesującą prelekcję, a ludzie po prostu dobrze się bawią. Zwłaszcza jeśli wszystko jest naprawdę ładnie i sensownie zorganizowane (pozdrawiam gżdaczy pilnujących sleeproomu w MOKu za dbanie o to, by wszystko było w porządku), a takie właśnie odczucia mam po Fantasmagorii. I wiecie co? Za rok też pojadę.


No chyba że mnie obie strony konfliktu odstrzelą, to nie pojadę.

Klasyczne konwentowe podziękowania idą do Ithilnar, Angeliki, Roberta, Magdy, Łukasza, Marty oraz Izy (dzięki za namawianie!). Bez Was nie byłoby tak czadowo! 

Co: Fantasmagoria
Gdzie: MOK, Gniezno
Kiedy: 9—11 luty 2018 r.

środa, 7 lutego 2018

Cathiowy rozkład jazdy na Fantasmagorii

Zima to średni okres konwentowy, ale ponieważ lato będzie dla mnie pracowite i raczej nie będę miała okazji wtedy pojeździć, postanowiłam wybrać się na gnieźnieńską Fantasmagorię, imprezę z gatunku tych zdecydowanie mniejszych. Ale wiecie co? Stęskniłam się trochę za mniejszymi konwentami. A ponieważ ja nie mogę wybrać się nigdzie bez przygotowania jednej choćby prelekcji, poniżej znajdziecie moją rozpiskę.

Te miejsca w Japonii, o których mogliście nie słyszeć…

pt. godz. 19:00, sala mangowa

Wszyscy słyszeli o Fuji–san i obejrzeli Tokio Tower jeśli nie w internecie, to na pewno w losowym anime. Nie wszystkie miejsca jednak są aż tak znane, czasem po prostu trzeba trochę pogrzebać, by je znaleźć albo po prostu namęczyć się, by tam dojechać. Cathia zaprasza na opowieść o Japonii nieco mniej znanej, odwiedzanej w różnych porach roku.


25 najciekawszych kobiet w Gwiezdnych wojnach – razem z Ithilnar
sb. godz. 10:00, sala prelekcyjna

Pamiętacie te elaboraty o tym, jak to nareszcie są w Gwiezdnych wojnach interesujące postaci kobiece? My też je pamiętamy i do dzisiaj kręcimy głowami z pełnym niedowierzaniem. Zarówno w starym, jak i w nowym kanonie znaleźć można całe mnóstwo naprawdę niesamowitych kobiet i postaramy się Wam pokrótce przybliżyć ich sylwetki. Wybór ściśle subiektywny.


Droga bohatera w Gwiezdnych wojnach
nd. godz. 10:00, sala prelekcyjna

Dlaczego właściwie ta saga została okrzyknięta współczesnym mitem? W końcu jest wiele opowieści, snujących historię o młodym chłopcu ratującym księżniczkę! A słyszeliście o schemacie Campbella? Nie? Ano właśnie. Odpowiedź na nasze pytanie znajdziemy właśnie tam.

Do zobaczenia!


piątek, 2 lutego 2018

Lektury styczniowe

Stwierdziłam ostatnio, że straszliwie się opuszczam z czytaniem – po trochu czas, po trochu jakieś ogólne lenistwo, które mnie zżera od listopada… Postanowiłam się zatem nieco zdopingować i co miesiąc grzecznie się wyspowiadać z wszystkich grzechów mola książkowego, może kogoś ostrzec, może coś polecić… To lecimy ze styczniem, panie i panowie.

Część moich styczniowych lektur to zapewne efekt grudniowej wysyłki świątecznej, podczas której urozmaicałam sobie targanie ciężarów i mówienie brzydkich słów różnymi koncertami i filmami dokumentalnymi na YT. Pewnego pięknego dnia wsłuchałam się w tę piosenkę (tak, bardzo lubię Nightwisha)…


… i odezwała się stara miłość. Kiedy kończyłam liceum, składałam papiery na dwa kierunki, przy czym na filologii polskiej wylądowałam „w zastępstwie”. Moim pierwszym wyborem była geologia, ale że moja ocena z matematyki była raczej marniutka, nie udało się. Więc jest to trochę coś w rodzaju hobby, uwielbiam tematykę, a i czasem przydaje mi się w pracy (choć trzeba przyznać, że raczej rzadko)… Nic zatem dziwnego, że na liście znalazły się dwie pozycje z tej dziedziny.


Geologia historyczna – Włodzimierz Mizerski, Stanisław Orłowski
Teoretycznie uniwersalny podręcznik dla studentów wydziałów przyrodniczych, w praktyce fascynująca podróż przez historię naszej planety, aczkolwiek nie do końca opisana łatwo i przystępnie – to zdecydowanie nie jest książka popularno-naukowa, jednak jeśli ktoś siedzi w temacie, warto się w nią zaopatrzyć. Umieszczono w niej absolutnie rewelacyjną bibliografię, dzięki czemu już mam ze dwie kolejne ciekawe lektury.



Gdy życie prawie wymarło. Tajemnica największego masowego wymierania w dziejach Ziemi – Michael J. Benton
Tak, to pokłosie pierwszej pozycji. Książka z założenia poświęcona została z kolei wymieraniu permskiemu, kiedy to wyginęła znakomita większość gatunków żyjących na Ziemi; wymieraniu większemu nawet od znanej już każdemu zagłady dinozaurów. Benton nie koncentruje się jednak na samym permie i wydarzeniach, które doprowadziły do katastrofy, snuje za to fascynującą opowieść o historii geologii, o tym, jak powoli dochodzono do niej jako do nauki i jak ciężko najpierw było uporządkować to, co my przyjmujemy za pewnik. Dla wielu osób może wydawać się przegadana, mnie podobało się szaleńczo.



Dupersznyty, czyli zapiski stanu szwajowego
Uwielbiam dwie autorki tzw. „literatury kobiecej” i żadna z nich nie jest ałtorKasią. Niestety, nie mam już co liczyć na nowe perełki, jako że obie odeszły obserwować rzeczywistość z tej białej chmurki nad nami: zarówno Maeve Binchy, jak i Monika Szwaja dostarczyły mi całego mnóstwa radości, wzruszeń, czasami refleksji i bardzo gorąco żałuję, że ich zabrakło. Jako że przeczytałam właściwie już wszystko, co napisały, ale i tak odświeżam regularnie, strata moja jest wielka, jednak szczęśliwie czasami na coś jeszcze można trafić – tak jak w przypadku Zapisków stanu szwajowego. To zbiór niepublikowanych wcześniej wierszy, felietonów, wywiadów i „pisadełek” pani Moniki, z których łatwo wyłowić inspiracje dla kolejnych powieści oraz żałować jeszcze bardziej, że tak cudownej osoby nam zabrakło. Bardzo, bardzo polecam (zwłaszcza limeryki i piosenki!).

Dom na klifie – Monika Szwaja
Po wysyłce świątecznej postanowiłam zrobić sobie jakąś przyjemność i dokupić brakujące mi powieści pani Moniki – wprawdzie wszystkie już znam, ale chciałam mieć je na półce. A skoro już je odebrałam z księgarni, to trzeba było ponownie poczytać, prawda? Dom na klifie to opowieść niełatwa, poświęcona zakładaniu rodzinnego domu dziecka. Oczywiście, jak to u Szwai, happy end jest gwarantowany, ale perypetie „po drodze” nie rokują dobrze i zmuszają do rozmyślań na temat absurdów życia codziennego. Jako że Monika Szwaja była „telewizorem” (kocham to określenie), większość motywów w jej twórczości jest „z życia wziętych” i szlag mnie jasny trafia, jak sobie pomyślę, że przecież nawet czasem czyta się o przypadkach podobnych do opisanych w powieści. Polecam, ale książka najlżejsza nie jest.


Matka wszystkich lalek – Monika Szwaja
Jak widać, jestem monotematyczna, ale też trochę tych książek kupiłam. Pamiętam, że kiedy Matka… pojawiła się na rynku, reklamowano ją jako próbę podjęcia bardzo ciężkiego tematu, Lebensbornu. Tak, rzeczywiście stanowi to jedną z dwóch osi powieści, tym razem poświęconej aż dwóm kobietom i ich losom, które w końcu się połączą. Trochę bałam się, jak poradzi sobie z nią „lekka i happyendowa” Szwaja, ale śpieszę donieść, że tak jak zwykle – śpiewająco. Czyta się z dużą przyjemnością, ale przyznam, że była to pierwsza pozycja tej autorki, po lekturze której popadłam w dosyć poważną zadumę – bo naszej bohaterce się, mniej lub bardziej, udaje powrócić do swojego dawnego życia. Ilu jednak nie? Och, jakbym chciała więcej takich książek od pani Moniki… Niestety…


Porwanie – Joanna Chmielewska
Uwielbiam Chmielewską, ale jednak tę starszą. Kiedy wylądowałam u moich rodziców na tydzień, po prostu złapałam z półki to, czego – jak mi się wydawało – nie czytałam. Nadal nie wiem, czy czytałam czy nie, bo możliwe, że po prostu wyparłam to „dzieło” z pamięci. Jasne, przywykłam od lat, że wszystko rozgrywa się przecież w gronie znajomych Joanny, ale nagromadzenie głupich przypadków w tym dziele sięgnęło szczytu i w pewnym momencie nie wiedziałam już zasadniczo, o co właściwie chodzi. Nadal nie wiem. Potworny, straszliwy chaos. Nie czytajcie, szkoda czasu, naprawdę.

Mało, strasznie mało. Obiecuję się poprawić w lutym – kilka fajnych pozycji już do mnie idzie, więc zacieram rączki i przymierzam się do czytania :)