wtorek, 18 września 2018

Tonąc w...?


Dotychczas kiedy sięgałam po książki Marty Kisiel, spodziewałam się doskonałej rozrywki, radosnych kwików śmiechu i ogólnie lepszego „uczucia w duszy”. Takie są przecież i Dożywocie, i Siła niższa, choć przecież lektura Nomen omen powinna przygotować mnie na coś innego. Tamta historia, choć okraszona różnymi radującymi serducho odniesieniami nie tylko do WoWa, ale i do urozmaicających życie każdego polonisty wydań Biblioteki Narodowej, już nie była taka zabawna. Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że dwie pierwsze pozycje to tylko rozrywka, bo i z nich można się wiele nauczyć (to się nazywa doskonała literatura, uczyć bawiąc, Krasicki byłby z Ałtorki szalenie dumny), ale mają nieco inny ciężar gatunkowy. Historia sióstr Bolesnych, Salomei i Niedasia zahaczała już o ciężki okres w historii Wrocławia oraz bardzo mroczne aspekty duszy człowieka i prowokowała czytelnika do przemyślenia kilku rzeczy.

Nie inaczej jest w przypadku Toni. Bohaterki, kobiety z rodziny Sternów, Klara i jej dwie bratanice: Eleonora i Dżusi (znana też jako Justyna) mają nie dość że dosyć napiętą sytuację rodzinną, to jeszcze całkiem sporo problemów na co dzień. Posiadają też specyficzny dar, mogą przeprowadzić zwykłych śmiertelników poprzez rzekę czasu w przeszłość. Brzmi nieźle, prawda? Te wszystkie odkrycia, których można w ten sposób dokonać… Białe plamy w historii, które można nagle wypełnić… Naiwna jestem, nie? Bo oczywiście kolejną opcją są te wszystkie kosztowności, które można odnaleźć. Dar można bowiem wykorzystać i w taki sposób i, jak łatwo się domyślić, tak się staje. Rodzice Eleonory i Dżusi postanawiają zarobić na życie, cofając się w przeszłość i odkrywając, gdzie znajdują się co lepsze kąski pochowane przez uciekających Niemców. Złoto Wrocławia wszak tylko czeka na tych, którzy je odnajdą.


I sobie jeszcze poczeka, bo nic nie jest takie proste, a w drodze po skarb można spodziewać się i konkurentów, i uważających, że mają władzę nad życiem lub śmiercią. Oprócz odkrycia, kto i dlaczego pozostawił Sternów w przeszłości, kobiety muszą dojść do tego, kto sobie rości prawa do tajemnicy prowadzącej do bogactwa. Nie będą jednak same, w sukurs przyjdzie im nietypowy zegarmistrz Gerd, tajemniczy Ramzes, a także nasze stare znajome, siostry Bolesne: Matylda i Jadwiga.

Tylko że podróż w przeszłość i zarazem teraźniejszość to bagno, w którym bardzo łatwo utonąć. Nie mówię tu jednak o „naturalnych” konsekwencjach nieudanej podróży w czasie, utknięcia w przeszłości, zatracenia duszy i zniknięcia ciała. Nie, istnieje gorsza toń – chciwość. Nie zawsze dotyczy ona jedynie złota, obrazów (Sandro cholernego Botticellego) i innych kosztowności… Czasami chodzi o sam fakt, że można. Czasami chodzi o zazdrość. A co gorsza, ta toń jest w nas, tylko czasami sobie nie zdajemy z tego sprawy… aż do momentu, kiedy utoniemy.

Wiecie, co mi się najbardziej w tej książce podoba? To że nie jest na siłę optymistyczna, nie jest też taka lekka, zaskakujące, biorąc pod uwagę wspomniane już pozycje Ałtorki. W pewnym momencie człowiek zaczyna się zastanawiać, co tak naprawdę określiłby w tym konkretnym przypadku jako happy end i czy taki jest w ogóle możliwy. Odpowiedzi, których sobie udzieli, czasami zaskakują, czasami przerażają.

Czy polecam? Jak najbardziej! Nie będzie to jednak li i tylko rozrywka, ale lektura skłaniająca do rozmyślań. Dłuższych i nie zawsze optymistycznych.

Marta Kisiel, Toń, wydawnictwo Uroboros, Warszawa 2018.

czwartek, 13 września 2018

Pierniczki, sól himalajska i oczyszczanie aury!


Bardzo Was przepraszam, ale jeśli książka zaczyna się od pytania, czy da się rozliczyć faktury za Supernaturala i że księgowa pracująca nawet po śmierci jest „team Dean”, to ja już wiem, że będę się dobrze bawić. Dodajmy, że autorka ma w swoim dorobku pozycje przyprawiające mnie o ataki radosnych ryków śmiechu i wszystko stanie się jasne. Jeśli nie zetknęliście się jeszcze z Mileną Wójtowicz, to naprawdę czas to nadrobić.

Tym, którzy czytali już chociażby Podatek czy Załatwiaczkę, Mileny przedstawiać zdecydowanie nie trzeba. Wójtowicz dostarcza lekkie, zabawne pozycje urban fantasy, bawiące się stereotypami i popkulturą, a jednocześnie pozostające w pamięci i przyjemne nawet przy kolejnym czytaniu. Post Scriptum również należy do takich książek, zresztą, czego innego się spodziewać po pierwszym zdaniu?


Bohaterowie to „nienormatywni” Sabina Piechota i Piotr Strzelecki, właściciele agencji consultingowej. Sabinka, stworzenie (nie będę Wam tutaj zdradzać jej tajemnicy) obdarzone metabolizmem budzącym zazdrość w każdej czytelniczce kochającej czekoladę i odnajdujące się jak ryba w wodzie w skomplikowanym świecie ponadnaturalnego BHP (kursy dla okultystów!), jest chyba jednym z najbardziej rozczulających potworów, jakie ostatnio miałam okazję czytać. Piotruś – coach, psycholog i doradca pośmiertny, pachnący lawendą anorektyk z zaburzeniami odżywiania (znowu nie powiem Wam, kim jest, czytajcie sami!), dzielnie rywalizuje z nią o tytuł najbardziej sympatycznego potwora. Wokół tej dwójki orbituje cała masa innych niecodziennych postaci, na czele z Ewką Ewent (ekspansywną przyjaciółką Sabinki), jej siostrą Agnieszką i wyjącym czasami do księżyca aspirantem Wilczkiem.

Oczywiście, sami bohaterowie nie czynią książki, potrzebna jest akcja. Tej nie zabraknie! Nasi bohaterowie muszą zająć się wykryciem zwyrodnialca, samozwańczego Winchestera i Buffy w jednym, dybiącego na życie i zdrowie nienormatywnych mieszkańców podwrocławskiego Brzegu. A zadanie jest wybitnie ryzykowne, bo ten lata z osinowym kołkiem i nie zawaha się go użyć! Konsekwencje tego mogą być doprawdy przerażające, na czele z oczyszczaniem aury podczas ceremonii witania słońca przeprowadzanej przez przedsiębiorczą mamusię Piotrusia, wykorzystującą fundusze unijne do stworzenia ośrodka relaksacyjnego dla policjantów.


Brzmi lekko i przyjemnie? I właśnie tak jest. Olbrzymim atutem książek Mileny jest poczucie humoru, a także niekończące się odwołania do tak bliskiej nam popkultury (bliskiej zwłaszcza osobie piszącej i osobom czytającym tego bloga). Pamiętacie pytanie o faktury? To teraz dodajcie sobie jeszcze Buffy i kilka innych dzieł, a na okrasę pomyślcie o naszym dniu powszednim… Fejsbuczek i słit focie? Nasi bohaterowie też tam zaglądają, sprawdzając też zresztą tym samym alibi tudzież lokalizację przestępców. Weekendowy wypad do Ikei, połączony z obowiązkową konsumpcją klopsików i ciasteczek? Acha, dokładnie tak.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Jeśli macie doła, wolny wieczór, ochotę na coś dobrego (niepotrzebne skreślić), gorąco polecam Post Scriptum. Tylko pamiętajcie, ostrożnie z piciem! Bo można zniszczyć książkę, ubrudzić ścianę albo jeszcze, nie dajcie bogowie, jeszcze się zadławić! Ale poza tym bawcie się dobrze!

Milena Wójtowicz, Post Scriptum, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2018.