sobota, 5 marca 2016

Lucyfer... jest nudny!

Nie ma Supernaturala, trzeba oglądać coś nowego. Wprawdzie od jakiegoś czasu robię sobie rewatch Babylonu 5 oraz wszystkiego z Peterem Cushingiem, na czym tylko uda mi się łapy położyć (a łatwe to nie jest), ale czasami człowiek pragnie zapoznać się z tzw. „nowościami na rynku”. Już dawno miałam się zabrać za Lucyfera, jednak do tej pory jakoś brakowało mi ochoty. Ale na hiatusie wszystko ryba, więc w końcu obejrzałam. I wiecie co? I nie rozumiem zachwytów.


Serial oparty jest na serii komiksów autorstwa Mike’a Careya, którego wielce poważam. Główny bohater pojawił się po raz pierwszy jednak zupełnie gdzie indziej – w naprawdę kultowym tytule Neila Gaimana – Sandman. Jako postać jest ciekawy – archanioł znudzony Piekłem, który postanawia odkryć ludzkość, a przy okazji nieco się zabawić. Twórcy inspirowali się, rzecz jasna, Rajem utraconym i zrobili to wybitnie udanie. Komiksy odniosły sukces, postać protagonisty jest wybitnie ciekawa, elementy Urban Fantasy obecnie w modzie… Cóż zatem może pójść źle?

 „We play safe. Most of us do, most of the time... but Lucifer doesn't know the meaning of safe, and he never bothers to look down at the tramlines. He goes wherever the hell he likes, picks his fights where he finds them and generally wins... following [his] own will and [his] own instincts to the very end of the line, no matter what the obstacles are star.”

Tak Mike Carey pokrótce scharakteryzował swojego bohatera i nie da się ukryć, że całkiem nieźle to pasuje również do kreacji serialowej. Lucifer Morningstar ma konwenanse głęboko gdzieś, robi to, na co ma ochotę i nie obchodzą go konsekwencje… Brzmi jak świetny kandydat na serialową gwiazdę? Zgadza się, brzmi. I nie tylko brzmi – zostało wykorzystane już dobre kilka razy, na czele z The Mentalist, gdzie Patrick Jane jest dokładnie takim samym typem postaci, którą ma się ochotę udusić już po pięciu minutach na ekranie.


Nieprzypadkowo przywołuję tu Jane’a, jako że i Lucyfer należy do seriali, w których biedna pani policjant dostaje do pomocy cywila, którego nie znosi, a którego talenty zaczyna doceniać… Powstaje między nimi napięcie, widzowie obgryzają pazury i zadają sobie pytanie „Prześpią się czy nie?”, a prowadzi to zazwyczaj do jedynego możliwego wyjścia. Przyznam szczerze, że nie dooglądałam Mentalisty, ponieważ motyw z Red Johnem i jego wymykaniem się sprawiedliwości znudził mnie śmiertelnie i w pewnym momencie naprawdę nie interesowało mnie, czy Jane go złapie czy nie, więc nie wiem, jak ten schemat sprawdził się w przypadku Jane’a i Lisbon, ale na usta ciśnie się tutaj kolejny przykład: Castle i Beckett – chyba najbardziej sztandarowa para takiego schematu. I nie mówię, że jest to złe, akurat Castle radził sobie z tym całkiem nieźle (nie jestem na bieżąco, niestety, więc nie wiem, co się tam teraz dzieje), ale przy pierwszym tego typu dylemacie człowiek się przejmował – parą byli Mulder i Scully, przynajmniej dla mnie. Potem już tylko się uśmiecha. Potem wznosi oczy do nieba i to jest dla mnie przypadek pana Morningstara, ponieważ od samego początku widzowi pokazuje się paluszkiem – „Patrz, patrz, jak oni się przyciągają, jaka tam jest chemia. Nie jesteś ciekawa, kiedy wylądują w łóżku?” Nie jestem. Bo dla mnie tej chemii nie ma. Jest schemat. Jest przymus – nieomal jak w przypadku Padme i Anakina Skywalkera – chemii było tam jeszcze mniej, a zejść się, biedactwa, musieli.


Lucifer nie jest postacią ciekawą, niestety. Playboy i utracjusz, zaciekawiony ludzkością, znudzony Piekłem – to naprawdę dałoby się wygrać w całkiem niezły sposób, jednak dla mnie coś tutaj nie kliknęło. Owszem, na razie ciekawym zwrotem akcji było „uśmiertelnikowanie” postaci przynajmniej na czas postrzału, ale to wszystko, co mnie zaciekawiło w związku z naszym bohaterem. Drażni mnie jego… wszystko. Nachalny akcent (tak, wiem, że aktor jest Walijczykiem… ale czy mnie się wydaje, czy jednak ten akcent jest nieco podkręcony), usilna potrzeba bycia cool. Nie, po prostu nie kupuję tego bohatera. Dużo bardziej podoba mi się Chloe Decker, choć tutaj mamy do czynienia z kolejnym schematem. Zresztą, ja jej tak bardzo serdecznie współczuję, bo Rick Castle przynajmniej miał ten swój urok wiecznego chłopca. Lucifer Morningstar jest wyjątkowo wkurwiającym facetem i głęboko ją podziwiam za to, że jeszcze nie wypróbowała tej jego nieśmiertelności raz a dobrze. Nie tylko postrzałem w nogę.

Nie powiem, bawi mnie serdecznie, kiedy Lucifer się przedstawia i nikt mu nie wierzy. Po pierwsze – wiadomo, po drugie – to kultura amerykańska, tam gwiazdy nazywają dziecko North West i nikt się nie dziwi. Lucifer Morningstar to zaledwie wyższy poziom abstrakcji (a przecież i kilku biskupów we wczesnym średniowieczu to znamienite imię nosiło). Mówienie o ludziach per „śmiertelnicy” i odnoszenie się do Boga jako do ojca też bywa urocze, w końcu szpitale psychiatryczne pełne są takich przypadków, a jeśli masz sporo pieniędzy, to nie jesteś wariatem, jesteś po prostu ekscentryczny. Nawet jeśli robisz cuda „przysługami”, panienki lecą na Ciebie niczym na Toma Hiddlestona (akcent!), a ludzie wyznają ci największe sekrety. Dlatego jestem ciekawa, jak rozplączą wahania Chloe i w jakim kierunku pójdzie ta jej próba rozwikłania zagadki. Nie miałabym wątpliwości, gdyby było to klasyczne Urban Fantasy, Lucyfer to jednak mieszanka kryminału, komedii i odrobiny UF, więc zupełnie nie wiem, gdzie jestem. I przyznam szczerze, że wstawki z Mazikeen i Amenadielem raczej mnie niecierpliwią niż ciekawią. Gdzieś próbowano znaleźć ten złoty środek i moim zdaniem go nie znaleziono.

Świat się kończy, skoro taka scena nie wywołuje u mnie nawet najmniejszego drżenia serduszka.

Z ekranizacją komiksu dużo lepiej poradzili sobie twórcy Constantine’a – tam klimat był niemal żywcem przeniesiony z kart Hellblazera. Tutaj… mamy opowieść zaledwie „na motywach”. Pewnie, niełatwo taką oniryczną historię przenieść na mały ekran, zmieniono zatem założenia i w rezultacie powstał serial kryminalny, jeden z wielu, ot, z modnymi obecnie wstawkami UF (może ktoś spojrzał na sukces SPNa?). Pewnie obejrzę jeszcze kilka odcinków, ale to głównie dla cudownej doktor Martin, którą kocham miłością szczerą i prawdziwą. Cała reszta bohaterów wkurza mnie niemiłosiernie. Ale za to muzyka jest całkiem niezła.


Pani Doktor to moja idolka. 

Lucifer, wyst. T. Ellis, L, German, K. Alejandro, R. Harris, prod. J. Bruckheimer, USA 2016.

4 komentarze:

  1. Komiks był świetny,min dlatego,że Lucyfer był kimś naprawdę groźnym -sceny z plagą krwotoczną na książkach przejmują dreszczem.A tu zobaczyłam trailer i już mi się nie podoba.Aktor jakiś taki.. przed wojną na ten typ mówili fryzjerczyk? Komiksowy Lucyfer był blondynem,zaczęłam rozumieć tych wszystkich fanów,którzy się czepiali,że Constantine był blondynem i miał płaszcz.Mnie się film "Constanine" bardzo podobał ze względu na klimat.
    O,mnie też Mentalista wkurzał!
    A dlaczego Lucyfer miałby jakiejś policjantce pomagać i przedstawiać każdemu jak kretyn?
    ...w przypadku Padme i Anakina Skywalkera – chemii było tam jeszcze mniej, a zejść się, biedactwa musieli - oj ,nie było tam chemii, oj nie!
    Fajna recenzja!

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oooo - fryzjerczyk - doskonałe określenie!!!!

      Usuń
  2. A do mnie ta recenzja nie trafia. Nie wiem czy autorka ma jakiś kompleks, skoro wszystko nie pasuje jej w tej męskiej postaci, nawet akcent człowieka, który gra główną rolę. Śmiem twierdzić, że diabeł nie chciałby przybrać postaci starca o przeoranej zmarszczkami twarzy, najlepiej bezdomnego i bez pieniędzy. Myślę, że tak jak w serialu byłby raczej skłonny trwonić pieniądze, przyciągać wyglądem - innymi słowy chciałby kusić. Jak dla mnie pasuje tu dużo. To diabeł! Wybujałe ego, niekiedy pycha, ekscentryczność, do tego cięte riposty i elokwentne wypowiedzi. Jeśli chcę pooglądać coś paranormalnego, ''strasznego'' i krwawego, włączę niskobudżetowy horror, nie Lucyfera.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niekoniecznie starca :) Problem polega raczej na tym, że człowiek sobie zawsze wyobraża kogoś, a potem... a potem ciężko temu dorównać.

      Nic nie poradzę na to, że Ellis dla mnie przeszarżowuje... a koncepcja przerobienia komiksu na procedural ewidentnie jest wynikiem mody.

      Cieszę się jednak, że ludziom się podoba :) Mnie jednak do gustu nie przypadł i stąd ta recenzja :)

      Usuń