niedziela, 3 czerwca 2018

Słów kilka o solówie w kinie...

Nie miałam specjalnych oczekiwań w stosunku do tego filmu, w związku z tym nawet mnie specjalnie nie bolało to, że obejrzę go grubo po premierze. Reakcje facebookowe były mi obojętne, od jakiegoś czasu widzę bowiem, że gust mam z lekka rozbieżny z większością znajomych. Kiedy wreszcie udało mi się dotrzeć do kina, usiadłam po prostu w fotelu i...


Wstałam te dwie godziny później zachwycona. Han Solo jako film zawiera bowiem klimat wszystkich powieści o młodym szmuglerze, zarówno tych A.C. Crispin, jak i Briana Daleya. Spin-off nie rości sobie pretensji do bycia częścią starwarsowego monomitu, to po prostu kino rozrywkowe i to w starym dobrym stylu Kina Nowej Przygody. Mamy pościgi, napady, knowania mniejsze i większe. Dostajemy także fantastycznych bohaterów, i tak, niespodziewanie okazało się, że Hanem Solo może być dla mnie również ktoś inny niż Harrison Ford, choć wydawało się to wcześniej niemożliwe. Solo stanowi bowiem opowieść o postaciach i one są jego najsilniejszą stroną, niezależnie od tego, kto je gra. I bardzo dobrze, bo choć jako postać Qi’ra sprawdza się po prostu znakomicie, tak Emilia Clarke po raz kolejny udowadnia, że aktorką jest w najlepszym razie przeciętną. A postaci nakreślone są rewelacyjnie – ba, na ich tle Solo wypada dosyć przeciętnie. Tobias Beckett to cudownie wręcz napisany i zagrany najemnik, Vos stanowi śmiercionośną niezrównoważoną zagadkę, a Lando... Lando kradnie każdą scenę – jest tak fantastyczny i uwodzicielski jak Billy Dee Williams. Przyznam Wam się też w tajemnicy, że jakkolwiek mam dość sceptyczne podejście do postaci kobiecych pod rządami Kennedy i Disneya, tak tutaj kupuję wszystkie, bez wyjątku – są wyjątkowo wiarygodne, każda na swój sposób.

 Wcielenie uroku osobistego. Nie ma lepiej odmłodzonej postaci w ostatnich latach.

Nie obyło się, rzecz jasna, i bez wpadek. Do takich zaliczam pojawienie się Maula – dla mnie w ogóle jego przeżycie upadku w Mrocznym widmie mija się z celem. I jeszcze ten miecz świetlny... jakby ktoś go nie poznał. Jest to dla mnie spory problem już od czasu Wojen klonów, ponieważ przeżycie tego Sitha naprawdę mija się z kanonem – Zawsze jest ich dwóch, pamiętacie? Czyżby Palpatine był na tyle słaby w Mocy, by nie wyczuć obecności swojego ucznia? Jasne, już wcześniej zakładałam że Dooku został skuszony przez Sidiousa znacznie przed wydarzeniami Epizodu I, ale może niekoniecznie był prowadzony równolegle z Maulem. Czy nie moglibyśmy dać tej postaci już odpocząć? Tak, wiem, sprzedała sporo stuffu przy Epizodzie I (przy okazji stanowiąc jeden z największych spoilerów dla tego filmu – kwestia podwójnego miecza świetlnego), więc może sprawdzi się i teraz? Ale nie, poczekajcie, przecież to miała być niespodzianka na sam koniec historii... To po co? Nie mogłaby to być zamaskowana postać? Żeby człowiek sobie dośpiewywał resztę? Pobawił się w zgadywanie? Nie, wrzućmy tutaj jak najwięcej charakterystycznych starwarsowych postaci, będzie fun. No i przecież żaden film SW nie może obyć się bez miecza świetlnego... A ja głupia narzekałam na Artoo i Threepio w Rogue One...

 Spin-offom udaje się pokazać kino bardziej dla dorosłych. I to jest właśnie to, na co czeka ten starszy fan, dostający na widok wszechobecnych porgów po prostu spazmów. Tak, wiem, to inny target. Ergo - nie jestem targetem sequeli. Zgadza się.

Największym jednak problemem pozostaje dla mnie kwestia nazwiska Hana... Zostało... wymyślone przez imperialnego urzędasa? Ale... dlaczego? Przecież Han miał ojca, więc...? Pozostaje mi tylko tłumaczyć scenarzystów i założyć, że może było to nazwisko osoby poszukiwanej... a może chłopak sobie rodzinę po prostu wymyślił? Wydaje mi się to wyjątkowo słabe.

Cieszą mnie smaczki – te duże i te maleńkie. Po raz pierwszy na ekranie pojawia się przecież „YT-1300”, mamy też wreszcie sabacca. I choć ta historyczna już partyjka sabacca, w wyniku której „Sokół Millenium” zmienił swojego właściciela, nie do końca przebiegała tak, jakbym chciała (Lando naprawdę nie musiał być oszustem), miło wreszcie ją zobaczyć. Jeśli zajrzy się do jednego z wydawnictw albumowych towarzyszących premierze, można również odnaleźć kolejny element starego świata SW wprowadzonego do nowego kanonu – Exara Kuna. Gwarantuję Wam, że niewiele jest osób równie szczęśliwych z tego powodu jak ja. 

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że spin-offy oddają starwarsowego ducha znacznie lepiej niż kiedykolwiek zrobią to kolejne epizody. Eksplorują stary ukochany przez fanów świat, sięgając po przebogate uniwersum Legend i eksperymentują! Sięgają po nowe dla SW formy, tak jak Rogue One, są czymś nowym, nie tylko odgrzewaniem starego dania. Będę więc czekała na kolejne z niecierpliwością znacznie większą niż na następne Epizody.

Han Solo: Gwiezdne wojny - historie. reż. R. Howard, wyst. A. Ehrenreich, D. Glover, W. Harrelson, E. Clarke i inni. USA 2018.

Tekst jest rozbudowaną wersją opinii napisanej na potrzeby portalu Star Wars Extreme

sobota, 2 czerwca 2018

Monotematycznie: podróżowanie, latanie i jetlag


Jeśli zastanawialiście się kiedyś, jaka jest wada podróżowania na inny kontynent, spieszę z odpowiedzią – lot i jetlag. Oczywiście, to rzecz mocno indywidualna, ale po ośmiu ponad 10-godzinnych lotach z przesunięciem czasu o 7 godzin mogę stwierdzić z całą stanowczością: boli.

Uwielbiam latać, sprawia mi to żywą przyjemność, nawet jeśli jedną z moich ulubionych rozrywek pozostaje oglądanie filmów dokumentalnych o katastrofach lotniczych. Uwielbiam moment, kiedy samolot rozpędza się na pasie startowym, a potem podrywa się do startu. Po osiągnięciu prędkości przelotowej robi się wprawdzie nudno, ale na lotach europejskich zazwyczaj po prostu przysypiam. Pamiętam, że była święcie przekonana, że na lotach międzykontynentalnych będzie tak samo. Nie mogłam mylić się bardziej.


Lubię widok skrzydła, zwłaszcza podczas zachodu słońca.

Lot do Japonii zazwyczaj składa się z kilku stałych etapów – około pół godziny wznoszenia na wysokość przelotową, potem ok. 1,5 godziny roznoszenia posiłku i sprzątania po nim, a potem następuje zaciemnienie kabiny i ma się kilka godzin na sen. W teorii cudo. W praktyce jest to na polski czas godzina 20:00, a jeśli regularnie chodzi się spać około północy, nie ma takiej ludzkiej siły, która zmusiłaby kogokolwiek do zaśnięcia. Pozostają filmy, muzyka, ewentualnie melatonina i tabletki nasenne. Przyjaciółka polega na tych ostatnich, ja się czasem ratuję melatoniną – choć nie zawsze działa. Człowiek podsypia więc, budząc się co pół godziny, by w końcu machnąć na to ręką. Najgorsze, że gdzieś tam w tyle głowy czai się schiza, podpowiadająca, że po wylądowaniu nie pośpisz, bo nasza 1 w nocy to 8 rano. Czyli w momencie, kiedy człowiek poszedłby spać, musi wstać. Zdecydowanie lepiej jest bowiem przechodzić cały dzień i paść spać wieczorem niż od razu – wtedy bywa jeszcze gorzej.

Bezsenne momenty umila Bond. James Bond.

Nie mam pojęcia, co takiego jest w tych długich lotach – może ilość ludzi, może szum silnika, może ekscytacja… Wiem jedno – jak samo latanie pozostaje nadal czystą przyjemnością, to ten czas… Ciekawe, że w drugą stronę, kiedy doba jest o 7 godzin dłuższa, nie czuć tego aż tak. No, do momentu, kiedy człowiekowi zachce się spać, gdy czeka na lotnisku na lot do Warszawy… Fakt, że wtedy wraca w ciągu dnia, do którego rytmu już się przystosować. A co z jetlagiem? Na mnie działa tylko po powrocie. Owszem, miewam problemy z zaśnięciem i snem w Japonii, ale to tylko przedłużenie problemów polskich. Tymczasem po powrocie budzę się zazwyczaj o 5 czy 6 rano i nie mam już szans na sen. Ten stan trwa u mnie około tygodnia i sprawia, że w pełni doceniam sportowców, latających w tę i nazad, w dodatku odnoszących sukcesy.


A czasem na obudzenie się serwują hamburgera "Do it yourself" :D

Jednak warto się przemęczyć? Dlaczego? A, o tym już niedługo.