niedziela, 25 lutego 2024

Oni mają smoki!

Już po przeczytaniu pierwszej części Necroveta bardzo chciałam, żeby powstała kontynuacja. Jak widać – czasami rzeczywiście zdarza się sytuacja z cyklu „Mówisz i masz”, a z okładki Metod leczenia drakonidów spogląda na nas tatzelwurm. Tak, tak, ten przyjemniaczek też przewinie się przez życie naszych bohaterów.

W lecznicy bez zmian – Rysiek wymaga regularnych zabiegów, kotki przybywają na zabieg jajeczny, czasami wpadnie elf z nazbyt żarłocznymi papugami... Jedno nieistotne z pozoru wezwanie może okazać się nader interesujące i skończyć eksmisją pewnego drakonida. W okolicy z wolna zaczynają się pojawiać właśnie... smoki! Choć mogłoby się wydawać, że rzecz powinna być pożądana, to jednak zbyt wiele gadzin w pobliżu może oznaczać nieliche kłopoty – a fakt, że zbierają skarby, to najmniejszy z nich. Nie chcecie bowiem dowiedzieć się, jak pachnie ich kał, a czego organoleptycznie doświadcza przybrana mama wiwerny Jagódki – i jej mąż, który zwekslował się na kanapę.

Jakby poród centaurydy i zjadający się nawzajem pacjenci nie byli jedynym zmartwieniem Izy, Florki i Bastiana, w lecznicy pojawia się też dawna pracownica konkurencyjnej kliniki. Czy ma coś wspólnego z nietolerancyjnym podejściem co poniektórych czy po prostu jest... lekko problematyczna? A może sęk tkwi w tym, że nie ona zaczyna tu mącić... Sytuacji absolutnie nie poprawia przepowiednia kota – familiarusa wiedźmy, którego duma została śmiertelnie zraniona. Co tu się właściwie dzieje?

Kolejna wizyta w magicznym gabinecie weterynaryjnym to znowu solidna porcja śmiechu, ale też i gniewu. Nie trzeba leczyć zwierząt nietypowych, żeby wiedzieć, że niektórym ludziom nie powinno się powierzać, nawet pchły, a autorka jeszcze o tym przypomina – i dobrze! Pod warstwą zabawnych perypetii Joanna Gajzler ukrywa też pytania o sens hodowli pewnych ras (ponownie – i bardzo dobrze!) i to, jak właściwie jest z tą naszą tolerancją. Lubię książki, które nie dość, że dostarczają mi mnóstwo rozrywki, to jeszcze skłaniają do przemyśleń, a seria Necrovet właśnie taka jest.

I wiecie co? I znowu nie mogę się doczekać dalszego ciągu! Chcę wiedzieć, jak rozwinie się relacja naszych techników, chcę wiedzieć, jakie stworzenie – po Bździągwie i Kreplu – przyjdzie im teraz ratować. Chcę się wzruszyć, zaśmiać i pomyśleć, a wszystko to dzięki lekkiej klawiaturze autorki. Jak to kiedyś wrzeszczał Kylo Ren – „MOOOORE!”.

Joanna W. Gajzler, Necrovet. Metody leczenia drakonidów, wyd. SQN, Kraków 2023.

poniedziałek, 8 stycznia 2024

Infernalne sprawy

Jestem trochę jak inżynier Mamoń, lubię to, co już znam, najbardziej „bezpiecznie” mi zatem w gronie znanych autorów i czytania pewnych rzeczy po raz n-ty. Jednak Wojtek Sedeńko, wystawiający się m.in. na lubelskim StarFeście, ma potężne skille reklamowe i zaproponował mi trochę urban fantasy ukraińskiej, a konkretnie Lazarusa Switłany Taratorinej. W sumie czemu nie, pomyślałam, i tak oto niedawno zabrałam się za książkę, której akcja rozgrywa się w alternatywnym Kijowie 1913 r.

Oto doświadczony detektyw Oleksandr Petrowycz Tiuryn, bawiący przypadkiem w mieście, zostaje zaproszony przez miejskie władze do rozwiązania zagadki kryminalnej, mającej potencjał tej zapałki, od której staną w ogniu nawarstwiające przez lata, a może i stulecia skomplikowane stosunki ludzko-infernalne. Mieszkający pośród wodników chłopiec zostaje znaleziony z rozprutym brzuchem, a teren, gdzie znajdowało się ciało, zamieszkują jedynie odmieńcy. Nic jednak nie jest tak oczywiste, jakby się wydawało, a przygoda na Wyspie Truchanowskiej poważnie wpłynie na dalszy los Tiuryna. Choć nienawidził Kijowa ze względów rodzinnych, nagle musi w nim pozostać, gdyż tylko tutaj mieszka lekarz mogący wykonywać niezbędne dla jego życia zabiegi. Kolejne szalone wydarzenia wstrząsające miastem prowadzą detektywa nie tylko do odkrycia szalonych wyznawców bóstwa infernalnych, Żmija, ale i do pewnych tajemnic jego ojca, który porzucił rodzinę dla nieludzi, kiedy Oleksandr był jeszcze młody.

Bardzo lubię książki, których akcja rozgrywa się w carskiej Rosji, mają jakiś ten swój nieuchwytny urok. Od lat wielbię przygody Erasta Piotrowicza Fandorina, tym bardziej iż wątek kryminalny powieści Akunina jest doprawdyż pierwszorzędny. Chyba właśnie to przekonało mnie ostatecznie do kupienia Lazarusa i, szczerze pisząc, szalenie mnie to cieszy. Switłana Taratorina wykreowała bowiem świat iście fantastyczny, w którym co prawda mamy setting typowy dla urban fantasy, jednak istoty magiczne w jej powieści, infernalni, to przede wszystkim stworzenia inspirowane mitologią i opowieściami słowiańskimi, a to znowu nie zdarzało się jeszcze niedawno tak często. Warstwie kryminalnej również nie mogę niczego zarzucić, kolejne sprawy są wprawdzie teoretycznie samodzielnymi zagadkami, konsekwentnie prowadzą jednak ku tematowi przewodniemu całej powieści, a rozwiązanie problemów trapiących mieszkańców Kijowa nie jest wyciągnięte z kapelusza i bardzo mnie satysfakcjonuje.

I wreszcie bohaterowie! Są z krwi i kości, ludzcy i (nie)ludzcy, dobrzy i źli. Każdy ma wiarygodną motywację, każdy konsekwentnie dąży do wytyczonego celu. Nie mam tam postaci bladych, jednowymiarowych (no dobrze, poza panną Ives, zbyt doskonałą, by pozyskać moją sympatię), razem tworzą fascynujący świat alternatywnego Kijowa. Świat, który pewnie za chwilę ulegnie przekształceniu ze względu na odległe Bałkany. Świat, do którego bardzo chętnie powrócę.

Switłana Taratorina, Lazarus, tłum. Iwona Czapla, wyd. Stalker Books, Olsztyn 2023.

wtorek, 19 grudnia 2023

Nic się tak naprawdę nie kończy, prawda?

Kiedy kończą się ferie zimowe i trzeba odrobić zapomniane zadania z matematyki, wydaje się, że już nie może być gorzej. A jednak! Do zapomnianej tabliczki mnożenia dołącza równie przeoczony sprawdzian, co więcej, najlepsi przyjaciele najwyraźniej odpłynęli do swojego własnego świata. Zmyłka i Tomek istnieją tylko dla siebie, Witek jest wyjątkowo markotny, niedługo przyjdzie rozstać się i z Melą, Konrad nie dostrzega pąków na drzewie Puk, a w dodatku mama przebąkuje coś o... wyprowadzce? Ale jakże tak? Mieszkać bez aniołów stróżów, macek przygotowujących pyszności, upiorów z Wermachtu, krasnoludków i wielu innych magicznych stworów, bez których życie wydawałoby się co najmniej nudne? Skąd ten natłok katastrof i nieoczekiwanych zwrotów akcji? Czyżby po prostu każdego dopadało życie, czy też kryje się za tym coś innego?

Kilka lat temu, kiedy rozpoczynaliśmy naszą przygodę z serią Małe Licho, liczyliśmy na to, że będzie trwała w nieskończoność, zapominając, że rozwój bohaterów idzie w parze z ich dorastaniem – bo przecież Bożek, pół-chłopiec pół-glut, rósł na naszych oczach, przechodząc z klasy do klasy i z jednego wymiaru do drugiego. I choć dawni mieszkańcy Lichotki to ulubieńcy wszystkich, niezależnie od wieku, gdzieś jednak należy postawić kropkę i pozostawić resztę wyobraźni.

Bez wątpienia był to jeden z powodów, dla których tak późno sięgnęłam po Krok w nieznane, choć przecież książkę kupiłam niemalże od razu. Wiedziałam, że to koniec tej opowieści i tak bardzo nie chciałam, by nastąpił! „Zakończenia są trudne”, jak napisał Chuck w jednym z najlepszych zakończeń, finałowym odcinku 5. sezonu Supernaturala. Są trudne, ale jak widać właśnie po samym Supernaturalu, trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. I Marta Kisiel doskonale o tym wie. Krok w nieznane to zakończenie dobre – zakończenie, w którym wszyscy dowiadują się czegoś o sobie i przechodzą przemiany – na dobre, choćby najpierw wydawało się inaczej. W końcu jeśli Tsadkiel potrafi sercem pojąć kwestię miłości i poświęcenia, wszystko jest możliwe. Bo pewne końce są nam potrzebne do tego, by dorosnąć, w każdy możliwy sposób.

To przecież jednak nie koniec dla docelowego czytelnika Małego Licha – przed nim jeszcze to, od czego wszystko się zaczęło, cała seria Dożywocie, odkrycie, od którego my zaczynaliśmy. Bo tak, zakończenia są trudne. Ale „nic się tak naprawdę nie kończy, prawda?”. Alleluja!

Nietypowa ta recenzja, wiem. Z tej nostalgii zapomniałam wspomnieć chociażby o przecudnej szacie graficznej książki. Ale ona też wzmaga to poczucie przemijania... na swój sposób... w końcu...

Marta Kisiel, Małe Licho i krok w nieznane, il. Marcin Minor, wyd. Mięta, Warszawa 2022.

czwartek, 14 grudnia 2023

Od przedszkola do...?

Pamiętacie Agatę, pomoc przedszkolną, która nieoczekiwanie zaplątała się w sprawy mocno nadprzyrodzone? Wiecie, potwory przyzywane przez dzieci, półdemony ukrywające swoją naturę za ciemnymi okularami, matka w związku małżeńskim ze słowiańskim bogiem, niesłychanie potężna przyrodnia siostra? Tak, dokładnie tę Agatę z trylogii Między światami. Niedawno pojawiło się jej domknięcie – Z magią jej do twarzy.

Minęło już trochę czasu od wydarzeń zamykających poprzedni tom. Pozbawiona mocy Angela nie jest w stanie zajmować się małą Martą, więc ciężar tej opieki spada na Agatę i Bartka. Tak, tak, nasze gołąbeczki są razem, zamierzają się pobrać i potworne przedślubne perypetie również stają się udziałem Agaty – ach, te urocze próby fryzur, przymiarki i spotkania z przyszłą rodziną, która w dodatku absolutnie nie powinna się dowiedzieć o tym, co ciąży przyszłej pannie młodej. A przecież jak się chrzani, to już na dobre, i Agata zostaje wciągnięta w przedziwne machinacje Dawida. Choć wizyta na Lazurowym Wybrzeżu może się wydawać spełnieniem marzeń, trochę inaczej jest w przypadku, gdy trafiasz w łapy demonów, pragnących cię wykorzystać – w ten czy inny sposób. A to dopiero początek całego cyrku, czyhającego na Agatę za każdym rogiem.

Dzieje się! Choć na samym początku gościmy w (niezbyt) cichej i (nie)spokojnej bibliotece, wygląda na to, że jeśli gdzieś pojawia się Agata, kłopoty ciągną do niej niczym ćmy do światła. Zmieniamy kraje, strony, a kolejne zwroty akcji okazują się jeszcze bardziej zaskakujące niż w poprzednich tomach. Szaleńczo podoba mi się koncept istot wyrastających wpierw na głównych antagonistów, a potem... A potem się chyba zobaczy, bo końcówka trzeciej części wcale nie wydaje mi się zwieńczeniem cyklu, wręcz przeciwnie.

To chyba nieoczekiwanie stało się dla mnie największą wadą Z magią jej do twarzy. Po trzecim tomie trylogii spodziewam się zawsze pewnego domknięcia, oczywiście, zawsze pozostaje miejsce na kolejne przygody, ale jak już pisałam w poprzedniej recenzji, To nie jest kraj dla starych magów już takim domknięciem się wydawał. Pod koniec Z magią... ewidentnie czuć ten zawieszony w powietrzu ciąg dalszy, ba, on powinien nastąpić, bo pomysł już tam jest i wręcz się prosi o naturalne rozwinięcie. Przyznam, że w pewnym momencie sprawdzałam nawet, czy trylogia nie zamieniła się w cykl, ale nie. Pamiętam, że miałam dosyć podobne uczucie przy ostatnim tomie heksalogii Dory Wilk, ale Aneta rozwija Thornverse w kolejnych opowieściach i zbiorach opowiadań.

Byłaby to dobra i naturalna kolej rzeczy dla świata Kasi Wierzbickiej, bo ile tam historii, których jeszcze nie poznaliśmy! Ilu bohaterów, którzy przycupnęli w kąciku, tworząc tło dla Agaty i Dawida. Iskrowe uniwersum to miejsce, gdzie może czekać na nas jeszcze wiele przygód, i mam nadzieję, że tak się właśnie stanie, bo autorka pisze lekko, pomysły ma naprawdę fajne (myszka!) i nawet jeśli w tej chwili odczuwam przesyt pewnych idiotycznych posunięć Dawida i Agaty, to z przyjemnością zanurzę się kiedyś ponownie w tym świecie.

Tylko Bartek został potwornie skrzywdzony. Żądam sprawiedliwości dla Bartka!

Katarzyna Wierzbicka, Z magią jej do twarzy, wyd. Spisek Pisarzy, Kraków 2023.

A na koniec pozwolę sobie wrzucić zdjęcie z autorką z Warszawskich Targów Fantastyki. Wiecie, zła królowa też lubi reniferki!


niedziela, 3 grudnia 2023

Co pachnie cynamonem?

Dominika postanowiła podjąć istotną decyzję – odejść z toksycznego korpo... znaczy może nie do końca złożyć wypowiedzenie, co powiedzieć swojej szefowej, co o niej sądzi. Fatalny ruch, nie? Tak oto z dnia na dzień zostaje bez pracy, ale nie bez wsparcia – ukochanej babci i najlepszej przyjaciółki. Jednak zazwyczaj w życiu bywa tak, że jak się coś chrzani, to od razu zbiorowo i oto na progu mieszkania staje mamusia, od lat robiąca karierę za wielką wodą, a która porzuciła Dominikę jeszcze za niemowlaka. To może w takim razie podążyć za marzeniem i w końcu je spełnić – dziewczyna lubi pisać, a pojawia się szansa, by to upodobanie przekuć w coś bardziej konkretnego... Ale przecież nic nie może być tak proste w tym właśnie momencie...

Cynamon silnie kojarzy się z jedną konkretną porą roku – umilając to, co właśnie mamy za oknem. Pamiętam moje zaskoczenie, gdy okazało się, że Cynamonowe gwiazdy nie mają nic wspólnego z zimą i Bożym Narodzeniem. Wręcz przeciwnie – kartki książki przepełniona są duszną, letnią atmosferą, łapaniem oddechu w upalne dni. Nawet padają w niej słowa: „To nieprawda, że cynamon stał się zapachem roziskrzonego tysiącami światełek Bożego Narodzenia, to Boże Narodzenie pożyczyło swój zapach od gwiazd”. A kim są gwiazdy? Ano właśnie bohaterki tej opowieści – Dominika, jej mama, jej babcia... Każda zupełnie inna, mająca za sobą kompletnie inne przeżycia, wszystkie ludzkie i kobiecie, wszystkie niejednokrotnie biorąca na siebie ciężar nie tylko swoich trosk, ale i trosk innych – czasami odreagowując tylko poprzez pieczenie cynamonowych gwiazd...

Jeden z okładkowych blurbów zachęca do przeczytania książki hasłem „Kocham komedie”. Rzadko kiedy mam do czynienia z czymś tak mylącym – bo ta powieść absolutnie komedią nie jest. Owszem, zdarzają się momenty zabawne, które sprawiają, że człowiek chichocze jak pijana hiena, zwłaszcza przy wywodach Moniki dotyczących sposobów, w jaki początkujący pisarz może zrobić karierę, a czasami tylko dostać szansę na wydanie książki. To po prostu klasyczna powieść obyczajowa. Koncentrujemy się na losach bohaterek, na tym, co im się przydarza, co już się stało, co się im jeszcze stanie. Nierzadko nawet wyklinając ich głupotę, bo za niemal każdą z decyzji Dominiki waliłabym ją w łeb, aby wbić jej tam odrobinę rozumu. W niektórych momentach odnosiłam wręcz wrażenie, że powieść jest też lekko inspirowana baśnią – co zaskakująco przeszkadza mi w przypadku zakończenia, bardziej słodkiego niż gorzkiego (te durne decyzje głównej bohaterki, grrr!). To także powieść wciągająca, dobrze napisana i naprawdę dobrze się ją czyta – więc może (choć nie jest bożonarodzeniowa) warto po nią sięgnąć w tym najciemniejszym okresie roku? Zrobić sobie przy tym herbatkę z cynamonem – w końcu to nim pachną Święta...

Małgorzata Starosta, Cynamonowe gwiazdy, wyd. Mięta, Warszawa 2022.

środa, 22 listopada 2023

Tajemnice przeszłości...

Na opowiadania Andrzeja Pilipiuka zawsze czekam z niecierpliwością – już nie na te wędrowyczowskie, bo czegoś im w pewnym momencie zabrało (choć zdecydowanie dobrze zrobiły im odstępy czasowe). Jednak kolejne zbiory wydawane przez Fabrykę Słów zawsze oznaczają dla mnie kilka godzin przyjemnej i fascynującej lektury – jak choćby dzisiaj w nocy, gdy siedziałam do drugiej nad ranem, bo tak mnie wciągnęło (wiem, dla niektórych to normalna pora, ale dla mnie dosyć późno). Choć już kilkakrotnie narzekałam tutaj na pewne stałe elementy Andrzejowej twórczości, nie da się ukryć, że autor to niesamowity gawędziarz i opowieści snuje wyjątkowo umiejętnie. No i nie czarujmy się – tworzy znakomitych bohaterów!

I do nich właśnie w tym zbiorze powrócimy. Na pięć opowiadań, cztery dotyczą naszych starych znajomych: Roberta Storma i Pawła Skórzewskiego, z olbrzymią przewagą tego pierwszego. Mam wrażenie, że Andrzej wziął sobie do serca pewną krytykę Roberta, który z młodego człowieka mentalnie zamienił się w zgrzybiałego, nudnego starca – a jeśli nie przejmował się gadaniem i zrobił to czysto instynktownie, tym lepiej. Czytając przygody Storma, nadal czujemy tę nostalgiczną tęsknotę za przeszłością, nie przepełnia ona jednak już całego tekstu do tego stopnia, że człowiek mimowolnie wpada w depresję. Do egzaltowanej panienki mi daleko (o dobre dwadzieścia lat z okładem), więc znacznie bardziej odpowiada mi taki ton opowiadań. A Robert ponownie doświadcza niesamowitego. Jedzie m.in. do Werony, by uczestniczyć w wykopaliskach archeologicznych na zaproszenie profesora Cattaniego, który odkrył bardzo nietypowy artefakt w warstwie, gdzie go absolutnie być nie powinno. Czy chodzi o zwykłe zanieczyszczenia stanowiska czy o coś kompletnie innego? 

W drugim tekście, Antykwariacie, po raz kolejny odwiedzimy zapomniane, zakazane zaułki warszawskiej Woli i usłyszymy legendę o małym sklepiku, pojawiającym się i znikającym w ponure, dżdżyste noce. Ponownie spotkamy jednego z kompanów Roberta, Arka, poznamy też nowe bohaterki i przeżyjemy coś, co bardzo ciężko wyjaśnić. Przyznam, że choć domyślałam się, dokąd to wszystko zmierza, lektura sprawiła mi olbrzymią przyjemność – kocham te warszawskie klimaty, tak umiejętnie odmalowywane przez Andrzeja! A kiedy mowa o opuszczonych kamienicach, niezależnie czy praskich, czy wolskich, przed oczami staje mi kamienica na Próżnej (skrzywdzę Was i Wam ją pokaże – tak właśnie wygląda). Nadal wygląda, mimo iż sąsiadka z naprzeciwka została po prostu przecudnie odnowiona. 

Ale wracając... do meritumu (odpowiednie określenie w odpowiednim momencie – nie śmiejcie się). Trzeci tekst poświęcony Stormowi zabierze nas do Krakowa, ale także na daleką północ – do Norwegii. Wędrując meandrami zagadek historycznych, malarskich i kryminalnych dotrzemy do naprawdę odległych czasów i tego, co powinno na zawsze pozostać ukryte, a co ludzka ignorancja odkrywa ku własnej zgubie.

Jeśli chodzi o doktora Skórzewskiego, we wcześniejszych tomach osiągnął już wiek dosyć zaawansowany, nic dziwnego zatem, że od poprzedniego zbioru wracamy do jego młodości. Tym razem staniemy się świadkami jednej z jego przygód studenckich, konkretnie tego, czego doświadczył w carskiej twierdzy, przerobionej na więzienie. Jest to chyba najsłabszy tekst w książce, bo samej akcji tam niewiele, została potraktowana czysto pretekstowo, by po prostu napisać o Skórzewskim – czego nie potępiam, ale porównując Pokusę uśmiechu do innych przeżyć doktora, odczuwam potężne rozczarowanie.

Ostatnim i najdłuższym opowiadaniem jest tytułowe Zło ze wschodu. Kolejny raz w twórczości Pilipiuka cofajmy się do II wojny światowej, do lasów na wschodzie. Zbierający chrust Sławek przypadkowo wpada w łapy Niemców, ale – może mówić o niesamowitym szczęściu – po niezbyt intensywnym śledztwie zostaje wysłany na przymusowe roboty do Prus Wschodnich. Choć jego codzienność jest ciężka i wypełniona harówką, żyje, jest dobrze karmiony i ma szansę na doczekanie końca zmagań – o ile pewien sfiksowany esesman nie odstrzeli go dla kaprysu. Jednak chłopak nie ma pojęcia, jakie zło mimowolnie ze sobą przywiózł.... i jakim koszmarom przyjdzie mu stawić czoła.

Odkładając ten tom opowiadań Andrzeja, miałam wrażenie, że wróciłam z dalekiej podróży. Gawędziarski talent Pilipiuka sprawia, że (niemal) każda przedstawiana przez niego historia wydaje się prawdziwa i aż chciałoby się poszukać źródeł, by dogrzebać się do dalszych losów bohaterów. Jak pisałam wcześniej, brak tutaj tej straszliwej beznadziei, przepełniającej kilka poprzednich tomów, a to sprawia, że Zło ze wschodu czyta się bardzo dobrze. Dodatkową zaletą książki są klimatyczne ilustracje niezawodnego Pawła Zaręby.

I wiecie co? Żałuję, że nie zostawiłam sobie choć jednego opowiadania na dzisiaj... ale przecież nie mogłam się od nich oderwać!

Andrzej Pilipiuk, Zło ze wschodu, il. P. Zaręba, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2023.

czwartek, 16 listopada 2023

W sam raz na listopad!

Jaki kolor zazwyczaj kojarzy nam się z nekromancją? Oczywiście - mrok, zło, szatan, wszystkie odcienie czerni. Ale my – wierni fani Thornverse – doskonale wiemy, że bywa inaczej. Wszak już na samym początku naszej przygody z Dorą Wilk poznaliśmy Katię Kornatowską – wyjątkowo stylową nekromantkę, która nawet kaloszki ma pod kolor roboczego odzienia. Dotychczas Katia pozostawała w cieniu swojej przyjaciółki Dory, wiernie ją jednak wspierając w każdym szalonym przedsięwzięciu, wszak w pracy Namiestniczki nekromantka bywa więcej niż przydatna. Oczywiście, nie możemy zapomnieć też o Witkacu, z którym Katia pozostawała przez pewien czas w związku. Choć nie do końca im wyszło, pozostali w przyjaźni, bo uczciwi ludzie / uczciwe istoty z Thornu powinny się trzymać razem.

Nadszedł jednak czas na solową przygodę Katii. Jak to u Hitchcocka, zaczyna się pierdolnięciem, a potem jest już tylko ciekawiej. W końcu co może pójść nie tak, jeśli nagle do twojego domu (którego adres powinien pozostać absolutnie nieznany!) wparowuje niezadowolona klientka z bronią w ręku? Katia nie ma za bardzo wyboru, musi udać się wraz z nią na cmentarz, bo zrozpaczona matka twierdzi, że jej córeczka zniknęła ze swojego grobu. Rzeczywiście – ale gdy się wydaje, że już gorzej być nie może... Ciał wykradziono znaczenie więcej, a jako że kilka z nich zabezpieczała właśnie Katia, zawodowa duma nakazuje jej podjąć trop. Zawodowa duma, sumienie... ale i ktoś jeszcze.

Cmentarz w Thornie jest bowiem silnie powiązany z ważną dla nekromantów boginią – Matką Ziemią. To ona odczuwa taki w....w, że Katia nie ma innego wyboru, jak odnaleźć winnego i go ukarać. Szczęśliwie mimo tego, że coraz bardziej dotykają ją polityczne rozgrywki Thornu, dziewczyna ma wielu przyjaciół i pomocników, a może przy okazji w końcu znajdzie sensownego partnera i nie wystraszą go jej cmentarne konotacje?

W Katii spotkamy nie tylko naszych starych znajomych, ale również nowych bohaterów, dopełniających tę część Thornu, o którą dotychczas raptem zahaczaliśmy. Moim absolutnym faworytem stał się Kowal, dozorca cmentarny, skrywający niejedną tajemnicę i władający bardzo niezwykłą magią – naprawdę chciałabym zobaczyć jego meleksa na własne oczy, bo moja wyobraźnia nie potrafi go dobrze oddać. Jak zwykle też w historię miesza się świat bogów i to nie tylko z tych najbliższych nam panteonów.

Powrót do Thornu to wizyta u starych przyjaciół, gdzie czeka kakao, dobre żarcie i świetne, choć niekiedy straszne opowieści – ale to przecież opowieści z dobrym zakończeniem, bo gdy do akcji wkraczają przyjaciele Dory Wilk, wszystko musi się dobrze skończyć. Aż czasem mnie to denerwuje, bo chciałoby się jakiegoś plot twistu, w którym sympatyczny pomocnik okazuje się wynaturzonym mordercą. Ale to nie tutaj. Tutaj Aneta serwuje nam solidną porcję przygód może przewidywalnych, ale wciągających i robiących człowiekowi dobrze na serduszku. A przecież o to chodzi – zwłaszcza w listopadzie, gdy za oknem szaro i ponuro. Tematyka cmentarna chyba nigdy nie wchodziła tak dobrze, jak w tym konkretnym miesiącu. A choć różowa okładka wydaje się nie pasować do tematyki, to tylko przy pierwszym rzucie oka – jest bardzo katiowa i też robi duszy dobrze. W końcu to dzieło Magdy Babińskiej, podobnie jak ilustracje w środku, a przecież nikt nie potrafi oddać bohaterów Anety równie dobrze jak Magda!

Aneta Jadowska, Katia. Cmentarne love story, il. M. Babińska, wyd. SQN, Kraków 2023.

To jeszcze lans pt. Cathia, Katia i autorka.