niedziela, 14 lipca 2019

Przeklęte, oj przeklęte...

Naprawdę lubię cykl inkwizytorski. Dobrze, uściślę – stary cykl inkwizytorski, kiedy Mordimer nie był jeszcze młodym niedoświadczonym ptaszątkiem, a wrednym, złośliwym i cynicznym sukinsynem. Ja Inkwizytor niespecjalnie przypadło mi do gustu ze względu na bohatera, ale świat przedstawiony w opowiadaniach był równie interesujący jak chociażby w Słudze bożym. Pomysły też potrafiły zaciekawić, zadziwić czy nawet ubawić. Wiadomo jednak, że czekaliśmy (i w sumie nadal czekamy) na kontynuację głównego wątku, czyli czarnej śmierci, buntu w Cesarstwie i tego, co wyniknie z tajemnicy Klasztoru Amszilas.

Lata mijają, myślę, że się już nie doczekamy, a przynajmniej niezbyt prędko. Piekara sięgnął bowiem po inny (pod)cykl – Płomień i krzyż, recenzowałam kolejne jego odsłony tutaj i tutaj. Szału nie ma, ale obleci. Po tragicznym zmarnowaniu postaci Mordimera w Ja Inkwizytor, była to w pewien sposób miła odmiana, choć jak wiecie, nie do końca dokładnie tekst, na który się czekało. Jednak Wewnętrzy Krąg i Arnold zdecydowanie okazują się ciekawsi niż smarkacz zakochany w górskiej bogince (do dzisiaj zaliczam facepalm na samo wspomnienie). Wprowadzenie do akcji Mordimera nadal nie wydaje mi się być właściwe, bo powinno to wywrzeć na nim olbrzymi wpływ i wybaczcie, ale von Bohenwald nie powinien już go w żaden sposób zaskoczyć, chronologicznie później – na etapie Młota na czarownice! No ale stało się jak stało, mamy Mordimera i w tej opowieści już nie tylko wspomnianego mimochodem (syn pięknej Katarzyny, wzdech). No dobrze, niech już sobie będzie tym bohaterem drugiego planu, ale niech nie zajmuje pierwszoplanowej pozycji. Tymczasem… niestety. Kolejna odsłona naszego alternatywnego świata opisuje już przygody samego Madderdina.

Zasadniczo nie stanowi to wady samej książki, ale jeśli znowu spojrzeć na całość cyklu, wydaje mi się, że po przygodach na dworze księżnej Ludmiły nasz Inkwizytor byłby kompletnie inną osobą, a już na pewno nie kupuję w tym przypadku życia od pierwszego do pierwszego (czy od spalenia do spalenia, w zależności od preferowanego sposobu liczenia upływu czasu). Bo co się dzieje? Pamiętacie, w poprzednim tomie Mordimer stał się częścią inkwizytorskiej ekipy wysłanej na Ruś do walki z wampirem. Jednocześnie pokazał się również od całkiem niezłej strony jako ochroniarz i pies łańcuchowy i w takim charakterze księżna Rusi pragnie go zatrzymać u swego boku. Obawia się bowiem zamachu na swoje życie, a jej lęki są w pełni uzasadnione, jako że już ktoś próbował przeprowadzić taki atak, używając czarnej magii. Inkwizytor, prócz tego, że sprawnie wyszkolony we władaniu bronią, potrafi także co nieco w świecie paranormalnym. Wewnętrzny Krąg zostawia go zatem w miejscu, gdzie wszystko zależy od kaprysu władcy, samego, niespecjalnie zdolnego do porozumiewania się z miejscowymi i odjeżdża radośnie w stronę zachodzącego słońca, znowu nie przejmując się tym, co podobnież w Mordimerze siedzi.


No dobrze, co teraz? Oczywiście cudownie okazuje się, że z księżną też daje się porozmawiać, a nasz łowca czarownic potrzebuje do pomocy wiedźmy i jej uczennicy, które normalnie po prostu spaliłby na stosie. Oczywiście jest to pretekst, by radośnie poopisywać kolejne łóżkowe przygody naszego Inkwizytora (tak, ta również wrzeszczy w łóżku, na wypadek, gdybyście się zastanawiali), bo przecież uczennica piękna i utalentowana, a w dodatku wszyscy jej się boją. Jakkolwiek rozumiem to ostatnie, przysięgam, że chciałabym zobaczyć, jak któraś z tych „mądrych babek” – i to taka, która musi Madderdinowi ogrzewać łoże – okazuje się niezbyt atrakcyjną istotą… Już powyżej uszu mam tych pięknych utalentowanych istot, jedna Olga wiosny nie czyni. Oprócz tego mamy opisy życia na dworze, tytułowych przeklętych krain (mrocznych, pradawnych i bluźnierczych), wizje, kupę za przeproszeniem nudzenia i pod sam koniec książki, kiedy już dawno zapomniałam, o co chodziło, zagadka zamachów na życie księżnej zostaje rozwiązana. Przyznam szczerze, że kompletnie mnie nie obchodziło, kto, gdzie i dlaczego. Zdążyłam gdzieś tam zgubić ten główny wątek…

Mam wrażenie, że Piekara miał pomysł na całkiem zgrabne opowiadanie, ale jednak postanowił go rozpisać w powieść i nadliczbowe strony musiał czymś wypełnić, w efekcie kompletnie rozmywając sedno sprawy. Straszna szkoda, bo czytało się przyjemnie (choć czasami się człowiekowi wyrywało takie szczere Znoooowu?), to jest kawał dobrej rzemieślniczej roboty. Niemniej smutno, że po przeczytaniu ostatniej strony, kiedy próbuję sobie przypomnieć, o co w tym wszystkim chodziło, muszę się zastanawiać naprawdę dosyć długo.

Coraz bardziej frapuje mnie także, czy autor dojdzie kiedyś do głównego cyklu… Obstawiamy?

Jacek Piekara, Ja, Inkwizytor. Przeklęte krainy, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2019.

2 komentarze:

  1. Już Galeon kości czy jak mu tam taki był-pomysł na opowiadanie i to takie se,a dłuuugie toto...

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i to jest dosyć smutne, bo niektóre pomysły są naprawdę świetne.

      Usuń