wtorek, 14 kwietnia 2020

Manipulacje genetyczne


Jeśli w tych zakręconych czasach (Chińczycy pewnie powiedzieliby, że ciekawych) książka zaczyna się od zawału okazującego się być atakiem nieznanego wirusa, wyjścia są dwa: albo zamykamy i starannie odkładamy ją na półkę „na kiedy indziej”, albo ze smaczkiem podsyconym lekkim masochizmem wgryzamy się w kolejne strony, jak przystało na porządne mole książkowe. Jako że wybrałam opcję numer 2, już wkrótce przekonałam się, że wirus był zaledwie pretekstem do znacznie bardziej skomplikowanej rozgrywki.

Początkowo obserwujemy równocześnie dziejące się cztery wątki: owego tajemniczego wirusa, zniknięcie wyjątkowo uzdolnionej studentki, ulepszoną genetycznie żywność i klinikę in-vitro. Jak łatwo się domyślić, wszystko się potem ładnie splata - choć podejrzewam, że doświadczony czytelnik tego gatunku w 1/3 lektury się domyśli, o co chodzi. Każdy wątek wprowadza określone postaci i jakkolwiek wszystkie zrazu wydają się równie istotne, w rzeczywistości możemy się w sumie powstrzymać od zapamiętywania nazwisk i określić ich sobie niejako funkcyjnie: do gry wkroczy zatem „specjalistka rządowa”, „demoniczny doktorek”, „spragnione potomstwa małżeństwo”, „wyjątkowo creepiastyczne dziecko”, „szlachetny współpracujący z rządem naukowiec”, „reprezentanci złej korporacji obojętnej na problem głosu na świecie” itp.


Brzmi przewidywalnie? No cóż, przyznam się bez bicia, że książkę doczytałam, by się przekonać, czy mam rację i wszystko jest ze sobą powiązane dokładnie tak, jak przewidywałam. Nie zrobiłam tego z przemożnej chęci poznania dalszych losów bohaterów, bo – mówiąc szczerze – nie zdołałam się przywiązać ani do jednej osoby (może w miarę zaciekawił mnie los Grega i Helen, czyli wspomnianego małżeństwa, bo tylko oni wyłamali się odrobinę ze schematu). Problemem Helisy jest bowiem właśnie owa schematyczność – czytając, ma się wrażenie, że autor, konstruując fabułę, chciał po prostu odhaczyć pewne żelazne zwroty akcji pojawiające się w thrillerze i bardzo się przyłożył, by nie pominąć ani jednego. Zważywszy na objętość książki, siłą rzeczy liczne zaprezentowane tematy (same w sobie naprawdę ciekawe) musiały zostać potraktowane powierzchownie.

W ten sposób zamiast podumać choć trochę nad istotą inżynierii genetycznej, powspółczuć nieco bohaterom, zamknęłam książkę z wielką ulgą, bo pod sam koniec naprawdę mnie wymęczyła. Chaotyczna ostatnia konfrontacja sprawiła, że musiałam co raz wracać do poprzednich stron, upewniając się, co tam właściwie zaszło. Duże rozczarowanie, bo początek zapowiadał się naprawdę obiecująco – tymczasem dostałam mdławe czytadło, o którym zapomnę za dwa dni. Cóż, jeśli potrzebujecie czegoś, co zapełni Wam godziny samoizolacji, to jasne – ani lepsze, ani gorsze niż przeciętne dzieła z tego gatunku. Jeśli nie… Jest tyle innych dobrych powieści…

Marc Elsberg, Helisa, tłum. E. Ptaszyńska- Sadowska, wyd. W.A.B, Warszawa 2017.

1 komentarz: