niedziela, 9 lipca 2023

Prawdziwe pożegnania

Nieczęsto zdarza się, żebym zamieszczała tutaj recenzję filmu – tym razem jednak po prostu muszę. Rzadko kiedy dany tytuł wywołuje aż takie kontrowersje, a jednocześnie tak bardzo chcę go obejrzeć. Nie ukrywajmy, w końcu Han Solo i Indiana Jones to ikony Kina Nowej Przygody, a moje pokolenie – chociaż przecież z pewnym opóźnieniem – w jakiś sposób się na nim wychowało. Opowieści rodzące się w głowie George’a Lucasa stworzyły niesamowite zjawisko popkulturowe, ukształtowały też nasze oczekiwania wobec rozrywki i tego, co kinematografia może zaoferować.

Nie liczyłam specjalnie na nic po koszmarnym Królestwie kryształowej czaszki. To już nie chodziło o kosmitów, ale całość tego filmu wydawała się stworzona „bez serc, bez ducha” – ot, próba osadzenia Indy’ego w nowym settingu, próba przekazania pałeczki młodszemu pokoleniu. Coś gdzieś jednak nie wypaliło – podobnie jak w przypadku Ostatniego Jedi – widziałam tę odsłonę przygód doktora Jonesa zaledwie dwa razy. I nie – nie pierwszy i ostatni. Uczciwie dałam mu kolejną szansę – no po prostu nie zażarło.

Wokół Artefaktu przeznaczenia jeszcze przed premierą toczyło się już wiele dyskusji, a ja – szczerze mówiąc – nie miałam żadnych oczekiwań. Wiedziałam, że powrócą naziści, będą podróże w czasie – tu zaczęłam się trochę bać. Na wielu kanałach recenzenckich na YT bito na alarm: będzie wtopa, Kathleen Kennedy chce zastąpić Indy’ego kobietą! Nie lubię Kathleen Kennedy i jej tendencja do feminizowania SW bez głębszego zrozumienia fenomenu oryginału wku...rza mnie nieziemsko, przyznam więc, że poczułam lekkie zaniepokojenie. Nie ukrywajmy, LFL nie uczy się na swoich błędach i serio, fanów nie obchodzi, czy Rey jest kobietą, mężczyzną czy exogorthem (to ten ślimak z kosmosu, jakby ktoś nie wiedział), niech tylko będzie dobrze napisaną postacią – a nie jest. Co zatem należy zrobić? Zapowiedzieć kolejny film z tą bohaterką i nazwać zawiedzionych fanów mizoginami. Nie, Kathleen kompletnie nie rozumie pewnych zasad opowiadania historii i to jest powód, dla którego szczerze obawiałam się nowego Indiany Jonesa.

Krótkie streszczenie (mam nadzieję, że obejdzie się bez spoilerów, postaram się!) dla tych, którzy filmu jeszcze nie widzieli i wciąż się wahają. Przechodzącego na emeryturę doktora Jonesa odwiedza jego córka chrzestna, Helena Shaw, i prosi o pokazanie jej fragmentu mechanizmu z Antykithiry, który Indy i jej ojciec wyrwali kiedyś z łapsk nazistów. Basil Shaw dostał świra na jego punkcie, twierdząc, iż jest to artefakt bardzo niebezpieczny, chciał go zniszczyć, a Indy – rzecz jasna – włączył go do zbiorów muzealnych, dla potomności. Motywacje Heleny nie są jednak tak niewinne, a jej wizyta rozpętuje piekło w życiu steranego wiekiem (i kilometrami!) archeologa – najpierw pojawia się w nim CIA i płatni zabójcy, a potem... znowu naziści! O co tu, do diaska, chodzi? I dlaczego Archimedes, któremu w filmie przypisuje się stworzenie mechanizmu, podzielił urządzenie i je ukrył (ale zostawił wskazówki, jak do niego dotrzeć, niemal tak, jak było z mapą prowadzącą do kryjówki Skywalkera)?

Śpieszę uspokoić wszystkich: jest dobrze! Jest nawet bardzo dobrze, choć początkowo miałam swoje obawy. Otwierającą film sekwencję przedstawiającą perypetie Indy’ego i Basila starających się odzyskać jeden artefakt, a kończących z drugim, zrobiono naprawdę świetnie, choć od czasu do czasu odmłodzona twarz Forda wydaje się równie plastikowa jak topiąca się facjata herr Tohta. Klimat Nowego Jorku, euforia związana z lądowaniem na Księżycu... To wszystko żre jak diabli, a ukazywany w trailerach konny pościg w metrze bawi do łez. Gdy Indy wyrusza na swoją kolejną, wielką przygodę, tak, wyraźnie widzimy, że się mocno postarzał i odczuwa zmęczenie życiem i sytuacją rodzinną, ale absolutnie nie zabiło to w nim ducha przygody i jego sprytu. Przyznam, że w pewnym momencie obawiałam się, czy ten motyw nie stanie się karykaturalny i nie posłuży do ośmieszenia postaci, ale nie! Paradoksalnie działa to w drugą stronę – to zadufani w sobie młodzi dostają po nosie, odsyłając Indianę Jonesa na przedwczesną emeryturę!

Jak w tym wszystkim prezentuje się owa nieszczęsna Helena Shaw? Ano dokładnie tak, jak wszystkie inne kobiety w filmach o Indianie! Podobnie jak Marion Ravenwood ma wiedzę i doskonałe pomysły, nie jest damą w opałach, irytuje na równi z Willie Scott i bywa antypatyczna niczym Elsa Schneider. Stanowi interesujące połączenie dotychczasowych towarzyszek Indiany i jeśli ktoś uważa, że wsadzono ją do filmu jako ikonę feministek, to – moim skromnym zdaniem – wielce się myli. Chyba że rzeczone feministki myślą o sobie jako o wkurzających, karykaturalnych babkach, które może i chcą udowodnić, iż są silne i niezależne, ale tak nie do końca im to wychodzi. Helena i Indy stanowią świetny duet, wspaniale się uzupełniają, mają ten vibe z poprzednich filmów. Bardzo dobrze napisana i zagrana postać!

Trochę więcej problemów mam z czarnym charakterem, Jürgenem Vollerem, czyli postacią Madsa Mikkelsena. Jak w pozostałych przypadkach indianowych nazistów to naukowiec, ślepo zapatrzony w ideologię i możliwości otwierające się przed nią dzięki jego odkryciu. Jednak w pewnym momencie wydaje się dość mocno przerysowany w sposób, którego nie pamiętam aż tak bardzo w przypadku Donovana czy Belloqa. Gdzieś mi coś tam zgrzytało i nie do końca potrafiłam sobie z tym wrażeniem poradzić. Wydaje się zbyt przeszarżowany. Swoją drogą, ciekawe, ilu młodszych Amerykanów uzna wątek współpracy ich rządu z byłymi nazistami za wydumany? Serio się nad tym zastanawiam, bo kilkakrotnie słyszałam ciekawe opinie ze strony tej nacji dotyczące pewnych wydarzeń II wojny światowej (choć moim hitem pozostanie już na zawsze facet, który po wyjściu z obozu Auschwitz nadal twierdził, że to wszystko ściema, bo niektóre opowieści nie trzymają się kupy. Autentyk. Bycie pilotem wycieczek wymaga olbrzymich zasobów tolerancji na debili).

Czy zatem jest idealnie? Nie do końca, bo kilka rzeczy bym pewnie zmieniła, jak choćby długość ostatniego aktu historii, ale jest na tyle dobrze, że na myśl o seansie do głowy przychodzą mi głównie jego plusy (cudowna wymiana zdań o tym, kto gdzie powinien pozostać, śmieszy do teraz). Bawiłam się naprawdę świetnie, jak za starych czasów, dostałam kolejny klasyczny film o Indianie, a końcówka sprawiła, że się popłakałam – ze wzruszenia. Po prostu. To naprawdę godne pożegnanie kultowego bohatera, świetne kino i doskonała rozrywka. I nawet jeśli czasami zdarzają się głupotki na miarę legendarnej już podróży na kadłubie łodzi podwodnej przez Morze Śródziemne, to są po prostu elementem konwencji. Jestem dziwnie przekonana, że ten czwarty Indiana Jones zostanie ze mną na długo. Że niby piąty? Eeee, przecież między Ostatnią krucjatą a Artefaktem przeznaczenia niczego nie było.

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia, reż. J. Mangold, wyst. H. Ford, M. Mikkelsen, P. Waller-Bridge, A. Banderas, J. Rhys-Davies i inni, USA 2023.

2 komentarze: