niedziela, 16 marca 2025

Zbrodnia to opisana...

Jak już wiemy z poprzednich książek Katarzyny Wierzbickiej, świat Iskier to nie miejsce z bajki. Pewnie, posiadanie niesamowitych mocy należy do rzeczy, o których się fantazjuje, gorzej, gdy już je mamy – i bardziej przeszkadzają, niż cieszą. Nie inaczej jest w przypadku Janki, rusałki, która wieje z rodzinnego rezerwatu i zaczyna żyć wśród ludzi. Co tam żyć, ona zdecydowanie pragnie wszystkiego ludzkiego – a już najbardziej chciałaby zostać pisarką! Ale taką porządną, poczytną! Nie ma to jednak jak solidne przygotowanie i dziewczyna postanawia wziąć udział w warsztatach literackich – z innymi aspirującymi twórcami, daleko od cywilizacji... a to ostatnie jest równie istotne jak samo szkolenie, bo Janka pragnie uciec od swojego narzeczonego o dosyć niecodziennych cechach i raczej zaborczego... Na miejscu jednak okazuje się, że wspólnota zawodowa to czyste science-fiction (którego nikt zresztą nie pisze!), bo niemal każdy z uczestników ma jakąś kosę z innymi, a sekrety zawodu bardziej zniechęcają, niż zachęcają. Zapoznawcze ognisko kończy się awanturą i zapewne nazajutrz nikt by się tym nie przejął, gdyby nie jeden drobiazg... rano w ogrodzie leży trup! A cwany zabójca ewidentnie wie coś niecoś o tajnej społeczności, bo sprytnie zaciera za sobą ślady... uniemożliwiając wyniuchanie nawet przez wilkołaka!

Zbrodnia i magia to kolejna szansa na przyjrzenie się Iskrom i ich rzeczywistości – pełnej magii, legend, okrucieństwa i pogardy, zwłaszcza dla normalnych ludzi. Jednak, podobnie jak w przypadku Wakacji pełnych magii, dostajemy pozycję raczej lżejszą od trylogii poświęconej Agacie (choć przeznaczoną dla starszego czytelnika) – to, co dzieje się na warsztatach literackich, nie wydaje się w żaden sposób dotyczyć magicznej społeczności, choć śledztwo potoczy się w dosyć nieoczekiwanym kierunku. Książka z założenia jest bowiem komedią kryminalną, choć roi się tam od cięższych tematów, dotyczących wolnej woli, miłości – i romantycznej, i rodzinnej, oraz ogólnej odpowiedzialności. Choć mieliśmy obserwować sytuację, chichocząc radośnie niczym przy lekturze Nagle trupa Marty Kisiel czy Chmielewskiej, to akcja schodzi na nieco inne tory...

To zresztą mój problem z tą powieścią. W pewnym momencie odchodzi ona bowiem od zamierzonej koncepcji i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że odnoszę wrażenie, jakby gdzieś nam się fabuła „rozwodniła”, a wątki uległy magicznemu (nomen omen) rozmnożeniu. Oczywiście, nadal bywa zabawnie (po prostu kocham Irka i jego relacje z resztą literatów), ale mam wrażenie, że znalazłam się nagle w zupełnie innej powieści, rzeczy dzieją się ciut za bardzo niespodziewanie, nowe tropy pojawiają się zbyt znienacka. To nie to, że nie mają sensu „in-verse” – absolutnie mają – ale to już nie jest komedia kryminalna, a czasami wręcz pójście na skróty (biedny komisarz).

Oczywiście, to może być dla kogoś zaleta – dla mnie niekoniecznie – niemniej muszę przyznać, że – jak to zawsze u Kasi – Zbrodnię i magię czyta się po prostu dobrze. To ciekawy wkład w uniwersum, próba sięgnięcia po coś nowego, nawet jeśli nie tak do końca się to udało. Pośmiać się jednak zdecydowanie pośmiejemy, a poza tym cały czas się zastanawiam, czy uczestnicy warsztatów mają swoje odpowiedniki w rzeczywistości...

Katarzyna Wierzbicka, Zbrodnia i magia, wyd. Spisek Pisarzy, Irządze 2024.

piątek, 31 stycznia 2025

Klątwy, legendy i diabły

Co robić, jeśli zaginie twój brat? Można załamać ręce, usiąść i płakać, czekać, aż odnajdą go szeroko rozumiane służby albo wręcz olać sprawę, w końcu nigdy nie smarkacza nie lubiło. Można też spróbować odnaleźć go na własną rękę, nawet jeśli pomoc wydaje się pochodzić od dosyć szemranego typa i równie prawdopodobne jak odnalezienie zaginionego jest wylądowanie martwym w jakiejś opuszczonej ruderze. Blanka Dunin, na co dzień normalna studentka, wybiera tę ostatnią opcję i opisuje całą sprawę na jednym z mega przestarzałych wynalazków – forum internetowym. Teodor wybrał się bowiem w Góry Sowie razem z przyjaciółmi – trawa, szlaki, namioty, te sprawy... Oczywiście oficjalnie. Nieoficjalnie poszukiwał... czegoś, a informacje znalazł w starej książce poświęconej magii, zdobytej w antykwariacie. Czyżby młody szukał czegoś... nietypowego? Tak by wynikało z wiadomości, które udostępnił Blance dziwny typek, przedstawiający się jako Sambor Fogiel. Kto się teraz tak w ogóle nazywa? Jednak kimkolwiek Sambor by nie był, dotrzymuje słowa. Teodor zostaje odnaleziony, choć nie wydaje się tym samym człowiekiem, jakby coś – a konkretnie stwór, którego poszukiwał – go odmieniło. Ale Sambor mówi, że istnieje sposób, by przywrócić dawnego Teo. Jednak będzie to długa droga, niekoniecznie uwieńczona sukcesem. Blanka mimo to postanawia pomóc bratu, a to oznacza, że musi podążyć za Samborem – czy im się to obojgu podoba, czy też nie...

Kolejne elementy zagadki posyłają Blankę i Sambora na następne misje, podczas których nasza studentka (i czytelnicy) poznaje ukryty dotychczas przed jej oczami świat ożywionych legend. Nie jest to świat przyjazny ani spokojny, jednak wydaje się, że jej towarzysz może zapewnić dziewczynie bezpieczeństwo. Zresztą, poznamy i jego historię w jednym z opowiadań, bo kolejne wyprawy bohaterów są przedstawione w oddzielnych tekstach, spojonych właśnie naszym motywem przewodnim – ocaleniem Teodora. To też sprawia, że uniwersum legendysty otwiera się przed nami jeszcze szerzej, bo pojawiające się w opowiadaniach postaci drugoplanowe mają swój czas, by naprawdę zabłysnąć. Dla mnie osobiście dużą zaletą takiego rozwiązania jest to, że czyta się nieco wolniej, bo łatwiej mi odłożyć książkę po zamknięciu czegoś więcej niż tylko rozdziału, zwłaszcza że te często kończą się cliffhangerem. Dla mnie bomba! Bardzo zgrabne połączenie motywów legendarnych, mitologicznych i (w niektórych przypadkach) korporacyjnych – tak typowe dla urban fantasy – również wyszło znakomicie, a ja chyba muszę powtórzyć sobie w końcu słowiańskie legendy i opowieści.

Z Jagą Moder – Legendystką – spotkałam się dotychczas tylko w zapowiedziach gości konwentowych, nie miałam okazji zapoznać się z jej profilami na mediach społecznościowych, choć po lekturze Sądnego dnia już wiem, że to się zmieni, bo opowiadać to ona potrafi! I to w bardzo przewrotny dla mnie sposób, bo weźmy takich bohaterów – moim zdaniem wszyscy są totalnie niesympatyczni. Nie znoszę Sambora, wnerwia mnie Blanka, po trochu kibicuję ich przeciwnikom, a jednak... Jednak akcja mnie wciąga i naprawdę chciałabym się dowiedzieć, jak się to wszystko skończy. Świetny debiut powieściowy i czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy!

Jaga Moder, Sądny dzień, il. Przemysław Truściński, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.

niedziela, 26 stycznia 2025

Strzygi, wampiry i... studia dzienne!

Różnych rzeczy można się spodziewać, gdy człowiek wraca w środku nocy z imprezy studenckiej, ale na pewno nie tego, że po przebudzeniu odkryje, iż znajduje się w samym środku gniazda wampirów i w dodatku jest poddawany przyśpieszonemu kursowi BHP dla początkujących krwiopijców. Gdy okazuje się, że Aśka Myszkowska, zwana Myszą, zmieniła stan żywotności i została wampirzycą, dziewczyna zaczyna się zastanawiać, co tu się właściwie odjaniepawliło i czy właściwie da się wrócić do poprzedniego funkcjonowania. Przecież obecność na zajęciach sama się nie zrobi, zaliczenia nie napiszą, a wszystko to na studiach, o zgrozo, DZIENNYCH! I jak tu powstrzymywać się w ogóle od zagryzienia nadopiekuńczej współlokatorki? I pozbyć stalkera z gniazda? Gdzie jest wizytówka specjalistki od BHP?

Na szczęście Sabinka Piechota nie takie rzeczy ze szwagrem po pijaku przy oblężeniu Sewastopola robiła! Co więcej, potrzeby nowo stworzonej wampirzycy okazują się idealną okazją do przeprowadzenia pewnych badań nad gatunkiem, przecież studenci przecież i tak są przyzwyczajeni do wypełniania kilometrowych formularzy, a krew w woreczkach dostarczy Edzio, znudzony, grasujący po polach czupakabra, znoszący różne znaleziska…. może niekoniecznie do domu, ale na pewno do przyjaciół. Ale o co chodzi z tym cholernym stalkerem Fryderykiem?

W świetle nocy to kolejna odsłona przygód nienormatywnych spod Wrocławia, skupionych wokół strzygi Sabiny. Tym razem do magicznej menażerii dołączają wampiry, tęskniące za blaskiem dnia, choć w sumie wcale nie muszą, bo zasadniczo są „tylko” uczulone na słońce. Zwariowane perypetie Myszy, starającej się dopasować dawny tryb życia do nowej rzeczywistości i znajomych, są cudowne i bliskie sercu każdego, kto starał się przetrwać na studiach, żywiąc się krwią lub nie – choć na pewno o niej marząc w przypadku bardziej złośliwych wykładowców.

Bohaterowie niezmiennie są naprawdę uroczy – przynajmniej ci, którzy mają tacy być – wszak nie sposób nie poczuć sympatii do Wefci, próbującej w kuchni odpowiednio zadbać o mieszkaniowego człowieka – ale gdzieś tam w głębi serca ten mój mały złośliwy typek zakochany w Sabince pragnąłby poświęcenia całej książki właśnie naszej ulubionej strzydze, a nie kolejnym dodatkom do towarzystwa z Brzegu. Nie żeby te dodatki były złe lub kiepsko napisane! Brońcie bogowie! Po prostu mam wrażenie, że lepiej bawiłabym się, obserwując sytuację li i tylko z punktu widzenia sarkastycznej Sabinki – ale może dlatego, że już mi dalej do studentów i z zasady nie lubię krwiopijców.

W świetle nocy stanowi na pewno doskonały początek przygody z nienormatywnymi dla tych, którzy ich jeszcze nie znają, bo nie ma szans, by nie pokochali standardowego Milenowego pierdolca i nie zapragnęli jeszcze więcej! Tylko jakby co, to ostrzegam, że Sabinka wciąga – i nie tylko pierniczki! Uważajcie też na nisko latające wampiry i ganiające samopas czupakabry!

 Milena Wójtowicz, W świetle nocy, wyd. SQN, Kraków 2024.

czwartek, 26 grudnia 2024

Gdy zapada Ciemność...

Koszmary I wojny światowej to nie tylko gazy bojowe, miliony poległych i okaleczonych, ale także Ciemność – nieznana siła, spychająca ludzi w otchłań obłędu, prowadząca do nieuniknionej śmierci. Jak się przed nią bronić? Tylko pozostając w kręgu światła. Tak, hasło „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady” już się nie sprawdzi, bo blask gwiazd lub księżyca to zdecydowanie za mało, by się uchronić przed mrokiem, który odbierze ci rozum. Ludzie zaczynają się zatem dostosowywać – przenoszą do miast, organizują w większe farmy czy po prostu walczą o przetrwanie w głuszy, kiedyś będącej po prostu terenami uprawnymi. Zmienia się wszystko, ale zarazem nie zmienia się nic, bo natura ludzka pozostaje taka sama – ciężkie warunki sprawiają, że desperaci zrobią wszystko, by przetrwać, a przecież zawsze znajdą się tacy, którzy będą z tego czerpać zyski. Ciemność nie zmieniła też całkowicie sytuacji geopolitycznej, to lata 20. XX wiek, nikogo nie satysfakcjonuje rozstrzygnięcie wielkiej wojny, więc walka wywiadów trwa w najlepsze, sięgając ku zasobom, które pojawiły się wraz z nowymi realiami – Innym, mogącym przetrwać nieco dłużej w śmiertelnym mroku.

Pośrodku tego wszystkiego weteran i prywatny detektyw w jednym, kapitan Jerzy Kowalski, próbuje znaleźć własną drogę. Dawny oficer wywiadu doskonale wie, co w trawie piszczy, a nawiązane niegdyś znajomości procentują, kiedy prowadzone przez niego sprawy stają się nieco bardziej niezwykłe. Gdy więc w gabinecie Jerzego pojawia się Barbara Maciejewska (z tych Maciejewskich) i oferuje niebanalną sumkę za odnalezienie swojej przyjaciółki Wandzi, on sam bez wahania rzuca się w wir poszlak i wskazówek, które jednak już wkrótce sprawią, iż stwierdzi, że ugryzł chyba zbyt duży kęs. Dodatkowo właściciel pewnego luksusowego burdelu też ma sprawę do Jerzego i to raczej z tych pilnych. Nagle i nie w ten miły sposób przypominają sobie o istnieniu Kowalskiego wszyscy. W co wdepnął, przyjmując prostą, zdawałoby się, sprawę zaginięcia?

Debiutancka pozycja Andrzeja Pupina już samą okładką zachęca do lektury wielbicieli powieści detektywistycznych o lekkim zabarwieniu Chandlerowskim. I rzeczywiście, klimat magicznego świata świetnie komponuje się z realiami Polski lat 20. ubiegłego wieku. Akcja toczy się wartko, bohaterowie nie są tylko kilkoma słowami na papierze, a miejscami niemal miałam wrażenie, że czuję i dotykam tego, co mi przedstawiono. Szaleńczo podobało mi się rozwiązanie z ekspozycją, która przecież w pewnym momencie stała się niezbędna – historię Ciemności i walki z nią poznajemy podczas wykładu w szkole oficerskiej. Dobry ruch, umieszczony we właściwym miejscu w fabule i pasujący stylistycznie do reszty powieści. Jestem szczerze zaskoczona tym, jak dobrze mi się tę książkę czytało, bo rzadko zdarza się aż tak dobra robota debiutanta! O mało nie przegapiłam w autobusie swojego przystanku!

Mam tylko zastrzeżenia do końcówki – zbyt przyśpieszonej, ogólnej i chaotycznej. Rozumiem, że na końcu bohater miał się znaleźć w pewnej określonej sytuacji, ale przy bardzo szczegółowych poprzednich rozdziałach odnoszę wrażenie, iż autorowi skończył się czas albo limit znaków, bo innego wyjaśnienia nie znajduję. W zapowiedziach jest już jednak drugi tom, więc liczę na to, że finał Szeptów był jedynie wpadką przy pracy i na pewno sięgnę po kontynuację. To jest naprawdę cholernie dobre!

Andrzej Pupin, Szepty ciemności, il. Szymon Wójciak, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.

niedziela, 17 listopada 2024

To mnie Piekara zaskoczył...!

Kiedy ostatni raz pisałam tutaj o serii inkwizytorskiej trafiał mnie – delikatnie mówiąc – szlag i wcale ale to wcale nie śpieszyło mi się do poznania jej kolejnej odsłony. Jednak w międzyczasie zmieniło się choćby wydawnictwo publikujące kolejne przygody Mordimera i stwierdziłam, że może dam mu jeszcze jedną szansę. Wprawdzie dużo wody w Wiśle upłynęło, zanim w ogóle się zorientowałam, że następny tom inkwizytorski w ogóle się pojawił, bo – rzecz jasna – zmieniła się też i szata graficzna serii. Nowa kompletnie nie przypomina tego, co oferowała Fabryka Słów, co oczywiście rozumiem, ale co sprawiło, że ta okładka kompletnie nie kojarzyła mi się z Mordimerem. Pamiętam, że tak rzuciłam okiem u przyjaciół na stole, bez żadnego zatrybienia. Na przyszłość sugerowałabym jednak owo charakterystyczne Ja, inkwizytor dać nieco większą czcionką.

A co w środku? Ano ponownie powieść, choć dzięki Jezusowi Bezlitosnemu skończyliśmy już z tą cholerną Rusią. To od razu naprawa nieco większym optymizmem. Nasz bohater zostaje jak zwykle uwikłany w rozgrywki możnych, oczywiście nie za darmo. Robótka z założenia miała być lekka, łatwa i przyjemna, bo oto Mordimer podróżuje do Italii, by odzyskać relikwie świętego Alodiusza i przekazać je zleceniodawcy, księciu von Solheim. Wszystko wydaje się całkiem banalne, gdyby nie jeden mały szkopuł – rodzina, w której posiadaniu od jakiegoś czasu owe relikwie się znajdują, mieszka w mieście zarządzanym przez potężnego przeora, mającego niezwykle dalekosiężne plany odnośnie do przyszłości tego zakątka i samej religii. Czy w miejscu, gdzie potęga Świętego Officjum nie jest aż tak niezachwiana, inkwizytorowi uda się wykonać swoje zadanie i nie wejść w drodze żadnej potędze – z tego lub innego świata?

Powiem Wam, że całkiem przyjemnie mnie ta książka zaskoczyła. Oczywiście, Miasto Słowa Bożego do pięt nie dorasta pierwszym zbiorom opowiadań z cyklu, ale czyta się je całkiem przyjemnie. Mordimer nieco bardziej przypomina tego pierwotnego siebie (wiem, na osi czasu serii to stwierdzenie nieco skomplikowane, ale odnoszę się generalnie do Sługi Bożego), cynicznego, wrednego, ale niegłupiego faceta, co to zadba i o swoją kiesę, i o chwałę Bożą. Co widać, to fakt, iż zapewne Piekara nie wróci już do takiego samego traktowania kobiet przez bohatera, co mocno wali po oczach, bo chociaż Mordimer nadal postrzega je głównie jako obiekty do zaspokojenia żądzy, to jednak poglądy wygłasza nieco mniej radykalne. I tak, nie ma w tym nic złego, ale jeśli jest to PREQUEL do opowiadań, fajnie byłoby pokazać, jak do tego doszło. Ale tego się pewnie nie doczekam, bo autor już nam w pewnym posłowiu wyłożył, że może robić, co mu przyjdzie do głowy we własnym uniwersum. „Vanity, my favorite sin”.

Podobają mi się bohaterowie drugoplanowi Miasta – towarzysze inkwizytora wręcz zadziwili mnie tym, że są właśnie tymi, na jakich wyglądają, świetnie wyszło też rozwiązanie wątku Riegera. Język – jak to u Piekary – jest barwny, nieprzesadzony i przeczytałam książkę po prostu bezboleśnie i błyskawicznie. To naprawdę niezła odsłona cyklu i wierzcie mi, sama jestem tym niezmiernie zaskoczona.

Są jednak też i „ale”. Powieść wydaje się mocno przegadana, naprawdę, niewiele by straciła, gdyby wyciąć jakieś kilkadziesiąt stron pieprzenia o niczym, najlepiej początkowej „pornografii bez mięsa” (jak to ujął mój małżonek). Rozumiem, liczba znaków musi się zgadzać, jednak choć mamy dużo tego lania wody, końcówka dotycząca realizacji planów przeora del Monte jest na maksa skrócona, szast prast, szacher macher inkwizytorów i po sprawie. Next please. Czuję się tym mocno rozczarowana, bo napięcie w tej kwestii było bardzo konsekwentnie budowane od początku tego wątku i naprawdę zabrakło mi takiego porządnego rozwiązania tej sprawy.

Możliwe jednak, że to tylko moje wrażenie i nie wszystkim będzie to przeszkadzało. Mam nadzieję, że Miasto Słowa Bożego oznacza powrót Piekary do formy i czegoś takiego jak ta cholerna ruska trylogia już nie uświadczymy. Szczęśliwie, nie trzeba jej znać, by zabrać się za tę powieść, więc nawet jeśli nie zdzierżyliście tamtego badziewia, ta odsłona cyklu może wydać Wam się zdecydowanie bardziej strawna.

Jacek Piekara, Miasto Słowa Bożego, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2024.


wtorek, 12 listopada 2024

W magicznym antykwariacie

Janusz Magnuszewski – właściciel antykwariatu w Zielonej Górze – wydaje się dość przeciętnym człowiekiem, jednak to tylko pozory. Choć sam raczej nie włada wybitną magią, ma świadomość jej istnienia, w miarę potrzeby służy też pomocną bardziej utalentowanym mieszkańcom i przybyszom. Wiedzę i antykwariat odziedziczył po ojcu, potężnym magu, dzięki czemu pewnego dnia nie zaskakuje go (aż tak bardzo) wizyta niejakiego Dominika Krajewskiego, noszącego tytuł magister militum praesentalis – w tym drugim świecie odpowiednika ministra spraw wewnętrznych i głównodowodzącego wojsk obronnych. Jak łatwo się domyśleć, nie jest ona zupełnie przypadkowa, bo w domu Janusza kryje się portal prowadzący do zupełnie innego świata, a także i nierozwiązana do dziś zagadka. Mężczyzna powoli zaczyna odkrywać swój własny potencjał magiczny, ale i ten znany od wieków fakt, że wraz ze wzrostem potęgi wzrasta liczba wrogów...

Antykwariat Pod Salamandrą już od pierwszych stron przywodzi mi na myśl przygody innego maga, Harry’ego Dresdena. Podobnie jak on, Janusz – choć świadom istnienia pewnych sytuacji i zależności – dowiaduje się, że każdy kolejny krok może zaprowadzić ku nowej szansie, ale i zagrożeniu, że kolejne warstwy rzeczywistości ukrywają następne tajemnice. Poznaje przyjaciół i wrogów, tak potężnych, że powinni całkowicie wymazać go z powierzchni ziemi, a jednak... A jednak nadal walczy, na przekór wszystkim przeciwnościom.

I tu właśnie leży pies pogrzebany. W Aktach Dresdena rosnąca potęga głównego bohatera ma okrutną cenę – jego sojusznicy giną, zostają ranni, sam Dresden słono okupuje kolejne zwycięstwa. Czasami wręcz jako czytelnik mam ochotę mówić, żeby się wycofał, przestał, bo wiem, że straty tak naprawdę przerosną ten pozorny zysk (jestem przekonana, że nie tylko ja rozmawiam z bohaterami książek lub seriali!). W przypadku Magnuszewskiego jest jednak kompletnie inaczej – wszystko idzie mu jak po maśle, kolejne zdrady nie wpływają jakoś na sytuację poza pretekstem do następnych wydarzeń, każda kolejna osoba w jego życiu okazuje się mega potężna i wpływowa, co samo w sobie nie jest niczym złym, ALE jednocześnie niemal wszystkie są dla niego li i tylko pomocne, wszystkie mają koneksje, dysponują niesamowitymi artefaktami, eliksirami i umiejętnościami, a to oczywiście sprawia, że nasz Janusz w mgnieniu oka staje się równie potężny, z każdego kłopotu wybawi go albo przyjaciel, albo wróg, który tym przyjacielem się stanie.

To właśnie sprawia, że od połowy książki czytałam już tylko dlatego, że Przechrzta jest bardzo sprawnym pisarzem i jeśli chodzi o techniczną stronę powieści, to kawał solidnego rzemiosła. Niesamowicie też podoba mi się hierarchia magicznego świata, jego zależności, oparcie systemu na łacińskich i rzymskich podstawach – miałam olbrzymią radochę z okrywania geograficznych i politycznych zależności. Niestety, są one jednak wplecione w przygody Janusza Magnuszewskiego czy raczej Henryka Słoja (męski odpowiednik Marysi Sójki, jeśli ktoś nie zna tego określenia), a one stają się tak strasznie, kosmicznie wręcz nudne! Z każdej sytuacji wyjdzie cało, z każdego kącika wyskoczą ciotki, kuzynki, narzeczone, a nędzna podróbka Boba doprowadza mnie do szału. Finałowa wielka bitwa sprowadza się do kilkunastu stron i to głównie dialogów.... Zero poczucia zagrożenia, zero emocji...

A przecież ja wiem, że Adam Przechrzta potrafi stworzyć naprawdę fascynujące postaci – uwielbiam cykl Materia Prima, którego bohaterem jest również uczony. Jednak jemu nie wszystko przychodzi ot tak, on wywoływał u mnie jakieś emocje poza życzeniem, by go wreszcie szlag trafił i do niego jeszcze na pewno powrócę. Bo zamiast kolejnych tomów Mons Viridis Magicus (już zapowiedzianych) wolę sięgnąć do tamtej alternatywnej Warszawy, tym bardziej, że przede mną jeszcze cykl Materia Secunda.

Adam Przechrzta, Antykwariat Pod Salamandrą, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.

wtorek, 22 października 2024

Powrót do Tess

Pamiętacie jeszcze Przetainę, krainę próbującą się podnieść po bliżej nieokreślonej katastrofie, która wymazała rozwinięte cywilizacje z powierzchni ziemi? Pozostali przy życiu potomkowie tamtych nieszczęśników próbują przywrócić swoim państewkom dawną świetność, czerpiąc z rozmaitych zapisków i odkrywając tajemnice przeszłości. Próbują też przetrwać, co nie zawsze jest łatwe, zwłaszcza w obliczu wielu nieoczekiwanych, a także bardziej przewidywalnych zagrożeń. W końcu nie od dzisiaj poszczególne narody próbują się wzajemnie powybijać...

Skończyliśmy Przetainę w momencie, gdy wysłana przez kapłanów drużyna dotarła do swojego celu, umożliwiając nawiązanie nowego sojuszu. Teraz jednak wracamy do Tess, gdzie pozostały ich rodziny, a zwłaszcza Ast, młodszy brat odważnego Dave’a. Choć nie do końca sprawny fizycznie, potrafi szybko myśleć i dobrze kombinować, ma także doskonałe stosunki z kapłanami, którzy bardzo mu ufają. A taki zaufany człowiek jest bardziej niż potrzebny, bo oto okazuje się, że zagrażający Tess od dłuższego czasu Węże są już coraz bliżej zaatakowania miasta – i to nie tylko frontalnie. Choć niespodziewanie w domu pojawiają się nasi znajomi bohaterowie z bardzo dobrymi wiadomościami, wychodzi na jaw, że kryzys nadejdzie zdecydowanie szybciej, niż wszyscy się spodziewali. Tylko czy nie jest już za późno?

Przyznam, że sięgnęłam po Okiść, nie odświeżywszy sobie poprzedniej części, i miałam pewne obawy, czy nie okaże się, że jednak muszę do niej wrócić (tak dużo książek, tak mało czasu). Nie. Świat Przetainy nie należy do specjalnie skomplikowanych i chociaż Andrzejowi udało się uniknąć pewnych nudnych fragmentów przypominających czytelnikowi, co się poprzednio wydarzyło, szybko sobie wszystko przypominamy. Bo też umówmy się – powieści z tej serii to po prostu bardzo przyjemne czytadła, przepełnione wywodami historyczno-społecznymi, nieprzeszkadzającymi jednak tak, jak w poprzednim tomie. Również bohaterowie wydają się nieco bardziej sympatyczni – szczęśliwie pisani w nieco odmienny sposób niż poprzednio – mniej tu jakby „robertostormizmu” i mimo wszystkich perypetii czujemy na końcu optymizm, nadzieję na to, że za rogiem kryje się rozwiązanie i odpowiedź na wszystkie problemy. Niemniej – nie odczuwam wybitnej konieczności dowiedzenia się tego, co będzie dalej, podobnie zresztą, jak w przypadku poprzedniego tomu. Ot, można potraktować to jako zamkniętą całość i może tak byłoby zdecydowanie lepiej...?

Okiść może nie jest dziełem wybitnym, ale jeśli lubi się gawędziarski styl Pilipiuka, ta opowieść zapewni nam przyjemne kilka godzin. Pamiętajcie jednak, że to zdecydowanie typowy „ciąg dalszy”, więc nie należy poń sięgać bez znajomości części pierwszej, ale jeśli go nie znacie – sięgnijcie i po niego. To dobry sposób na przyjemne spędzenie długich wieczorów, które się właśnie zaczynają...

Andrzej Pilipiuk, Okiść, wyd. Fabryka Słów, Warszawa 2024.