wtorek, 15 listopada 2016

Luźne myśli falkonowe...

Falkon od wielu wielu lat pozostaje moim ulubionym konwentem, stanowiąc coś na kształt pomostu pomiędzy imprezą obliczoną na wielu fanów – jak Pyrkon, a taką mniejszą, nieco bardziej kameralną. Ciężko wprawdzie mówić o kameralnym wydarzeniu odbywającym się na lubelskich Targach, ale, szczęśliwie, do poznańskich rekordów jeszcze mu daleko – i chwalić bogów, bo możliwości wnętrz wschodnich wielkopolskim nie dorównują. I choć czasami niektórzy stali bywalcy tęsknią do szkoły czwartkowej tudzież sławetnej Wyspy, oczywistym jest, że konwent musi się rozwijać, zwłaszcza że ludzi pojawia się na nim coraz to więcej.

Pakiet startowy wyglądał tak i smutnym jest to, że drukowana wersja programu z opisami dostępna była tylko dla osób, które bilety nabyły jedynie w przedsprzedaży. Jasne, zamieszczono go online, ale naprawdę wiele osób nie ma czasu czy możliwości sprawdzenia rzeczy na sieci (ba, niektórzy programowo nie mają smartfonów) i drukowane opisy byłyby dużą pomocą. 

Niestety, możliwości lokalowe zawsze były słabym punktem lubelskiej imprezy, zazwyczaj cierpiał na tym zatem program i fani, którzy marudzili na mało urozmaicony wybór. Przez lata próbowano to rozwiązać na różne sposoby, z których najciekawszym były namioty dostawiane do głównej hali. Nie był to, rzecz jasna, zły pomysł, problem polegał na tym, że listopad to na ogół dosyć chłodny miesiąc i temperatura w nich do najwyższych nie należała. Inną opcją było, oczywiście, wykorzystanie szkoły konwentowej, co jednak nie jest ulubionym rozwiązaniem fanów – przede wszystkim ze względu na dość sporą ulicę oddzielającą oba obiekty i idiotycznie ustawione światła. Takie rozwiązanie, prócz jednego namiotu, zastosowano i w tym roku i uważam to za dobry i zły pomysł w jednym. Dlaczego, wyjaśnię niżej.

Ale do rzeczy! Tegoroczny Falkon miał być organizowany przez nieco inną ekipę niż dotychczas i muszę przyznać, że byłam pełna uznania dla faktu, że pełen program imprezy był już dostępny na miesiąc przed nią. To się raczej nie zdarza i po cichu liczę na to, że ten precedens ustanowi nowy lepszy standard dla innych imprez fantastycznych – jak widać, da się! Wbrew pozorom, jest to cholernie istotne. Raz, ludzie czasami jeszcze jeżdżą dla programu, dwa – prelegenci naprawdę lubią wiedzieć z wyprzedzeniem, że mają tę prelkę w końcu przygotowywać. Zwłaszcza tacy, co to zgłaszają dziesięć punktów programu… (bije się w piersi aż huczy!) Słyszałam kiedyś wprawdzie opinie, że jeśli potrzebujesz czasu, by prelekcję przygotować, chodzić do biblioteki i inne takie, to znaczy, że nie jesteś prawdziwym fanem i nie powinieneś mówić o tym, o czym chciałeś, bo znaczy, że się nie znasz, ale pozwolę sobie się z tym nie zgodzić… Porządnie zrobiona prelekcja to nie tylko wiedza gdzieś tam w głowie. Plus, zawsze mam świadomość tego, że wielu rzeczy jeszcze nie wiem albo wiem o nich z drugiej ręki, więc trzy dni w czytelni na Dobrej pomaga mi choć trochę stłumić to wrażenie. 

TARDIS zawitała na kolejny konwent, dając szansę na kolejne szalone zdjęcia... Na przykład duszenie sonicznym śrubokrętem nieszczęsnego Johna Constantine'a.

O czym to ja… A, program! Zdumiewająco obszerny, zważywszy na szczupłość miejsca, niestety, jak dla mnie miał ździebko za wiele paneli, ale to już opinia osobista. Należę do tych dziwnych osób, które nie do końca lubią chodzić na dyskusje, wolę dobrze poprowadzone prelekcje. Oczywiście, trochę tu generalizuję, bo na panelach można bawić się naprawdę dobrze (i takoż było na tym o wampirach w sobotę wieczorem). Brakowało mi jednak – przy tej mnogości paneli – takich chociażby spotkań autorskich, bo to wcale nie jest forma przestarzała. Lubię spotkania autorskie, wiadomo, że czasami zapada taka niezręczna cisza, ale od tego jest dobrze przygotowany prowadzący. Z obfitością paneli związane jest także to, że gdzieś należało je umieścić. Część odbywała się na antresoli, miejscu może nie nadmiernie przez konwentowiczów ukochanym ze względu na sąsiedztwo akredytacji i wejścia poniżej, ale dysponującym ogromem miejsca. Miejsca, którego brakowało chociażby w sali wydzielonej z części dla wystawców, która była maleńka, bardzo jasna (istotna dla prezentacji) i głośna. I w tej jakże luksusowej lokalizacji odbyły się prelekcje ludzi, na których chodzi się zawsze – nawet jeśli mieliby opowiadać o obieraniu ziemniaków – Andrzeja Pilipiuka i Anety Jadowskiej. Uczulam organizatorów na przyszły rok – tak się po prostu nie robi – są osoby, które zawsze gromadzą tłumy i którym nie przydziela się czegoś takiego! Domyślam się, że układanie programu jest rzeczą wybitnie ciężką, ale takie rzeczy należy sprawdzać… W efekcie większość znajomych na Pilipiuka nie weszła, a ja sama zrezygnowałam z Anety po pół godzinie, bo kręgosłup nie wytrzymywał stania w dzikim ścisku.


Zdjęcia robione kartoflem prawie po ciemku, więc jakby się ktoś zastanawiał, to są na nich odpowiednio Krzysiek Piskorski i Jacek Komuda.

I zdjęcie Anety Jadowskiej, dla odmiany robione profesjonalnie przez Ilira. Jak widać, ludzie siedzieli wszędzie, również niemalże pod stopami prelegentki.
Źródło: Gavran

Jak wspomniałam, lekiem na problemy lokalowe miała stać się szkoła konwentowa, w której umieszczono nie tylko LARPy i punkty RPG (to już tradycja), ale także dwie sale Geek Zone, w których odbywały się prelekcje poświęcone nieco bardziej hermetycznym (z braku lepszego słowa) zagadnieniom fanowskim. Prym wiódł tutaj Doctor Who, nie zabrakło jednak takiej klasyki jak Stalowy Szczur, Stargate, Battlestar Galactica, Harry Potter czy chociażby średnio fantastyczny, ale na pewno popularny Przystanek Alaska. Z jednej strony cieszę się niesamowicie, że taka inicjatywa w ogóle zaistniała, bo niektórej tematyki próżno szukać na niejednym konwencie, z drugiej wielka szkoda, że te prelekcje odbywały się właśnie w szkole. Wspominałam już o tym, że kawałek trzeba przejść, co nie jest może problemem w miesiącach letnich i ciepłych, jednak w listopadzie latanie do szatni, stanie w kolejce, ewentualnie szlajanie się z kurtką i wreszcie siedzenie na tych cholernych maleńkich krzesełkach dla małych dzieci trochę drażni. Jestem leniwa buła, nie poszłam więc na kilka punktów programu, na które na pewno bym zawitała, gdyby były w głównym budynku. Obawiam się jednak, że nie tylko ja, może więc na przyszłość warto wrócić do dwóch namiotów przylegających do hali targowej, zwłaszcza że podobnież w tym roku ogrzewanie w tym jednym, który pozostał, działało naprawdę nieźle.



I tak, wielbię orgów za Geek Zone, bo inaczej nie mogłabym mieć tej rozmarzonej miny i nie mogłabym mówić o Peterze Cushingu.
A przy okazji widać krzesełka.
Fotki: Chomik.


Pomijając jednak moje marudzenie na zbyt dużo paneli czy szkołę konwentową, program był naprawdę zacny i śmiem twierdzić, że każdy mógł znaleźć coś dla siebie (no może poza znanym wszystkim fanom Star Wars Mistrzem Warzywem, ale to już folklor…). Pojawiły się reprezentacje wszystkich fandomów, mieliśmy sporo prelekcji naukowych czy historycznych, naprawdę doskonały wybór i bardzo dobrzy prelegenci. Mnie wreszcie udało się pokonwentować ze względu na te nieliczne swoje punkty programu i gorąco sobie chwalę wystąpienia Simona Zacka, Krzyśka Piskorskiego (ale on to naprawdę może opowiadać o zbiorze kapusty), Jacka Komudy, Klaudii Heintze oraz tradycyjnie Anety. Niestety, jak to zwykle bywa, część punktów, na które miałam bardzo wielką ochotę, odbywało się dokładnie w tym samym czasie, co moje i już wiem, że w przyszłym roku będę błagać, by np. nie dawano mi prelekcji wtedy, kiedy ma je Diaz… Obie mi się pokrywały i byłam niezmiennie nieszczęśliwa.

Kantyna była absolutnie cudowna i - jak widać - również używana przez oficerów ISB.

Doskonałym rozwiązaniem, szczęśliwie już coraz częściej stosowanym, jest również gżdacz dyżurujący w każdej z sal i przypominający prelegentowi o upływającym czasie… Jeśli ktoś jest taką gadułą jak ja, jest to czyste zbawienie!

Oczywiście, żaden konwent nie obejdzie się obecnie bez hali wystawców czy gamesroomu. Wystawcy oraz strefa inicjatyw fantastycznych była w tym roku rozłożeni byli całościowo na jednej hali, jako że scena i strefa gastro wylądowała w oddzielnym namiocie. Zapewniło to całe mnóstwo wolnej przestrzeni na przejścia i na stoiska, można było w spokoju przejść, przyjrzeć się temu, co przykuło naszą uwagę i nie być co sekunda potrącanym przez kolejnego przechodnia. Dużo różności, każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Bardzo ucieszyło mnie, że zarówno Fabryka Słów, jak i Uroboros potraktowali konwent baaardzo poważnie i obowiązywała u nich stała zniżka 25%, co, niestety, nie poprawiło mojej sytuacji przestrzeniowo-książkowej w domu, ponieważ z konwentu oprócz pary kolczyków od Beaty oraz prezentów od Chomika i Zosi przywieźliśmy z małżem li i jedynie książki. Szczęśliwie, mąż też kupił ich całkiem sporo, zatem czuję się rozgrzeszona. Chyba mam w domu już za dużo koszulek i kubeczków i zaczynam być rozsądna (straszliwe uczucie!).


Widać przestrzeń :)
Fotka: Gavran.



Przy stoisku promocji Wojsławic można było spotkać Jakuba i zasiąść na Drewnianym Tronie :)
Fotka górna: Gavran.

Wspominałam o przeniesieniu sceny i strefy gastro do innego namiotu, co byłoby w sumie niezłym rozwiązaniem, gdyby nie fakt, że większość znanego mi fandomu na konwenty jeździ również dla spotkań ze znajomymi i dla radosnych konwersacji przy złocistym napoju. Skoro już można go było nabyć, miło byłoby go również spożyć we względnym spokoju. No niestety, uniemożliwiała to scena, co było szczególnie upierdliwe wieczorami, kiedy naprawdę miało się ochotę pokonwersować, a na Stare Miasto z zapleczem pubowym jednak jest kawałek – zwłaszcza, jeśli chce się jeszcze uczestniczyć w późniejszych punktach programu. Do rozważenia na przyszły rok, ale z naciskiem na to, by strefa gastro pozostała w swojej obecnej formie, bo jest naprawdę zacna – żałuję tylko, że tym razem w ofercie nie było cydru. Jeśli ktoś preferował słodycze, cudowne stoisko z muffinkami znowu było obecne przy wejściu i jest to jednak straszliwe zło! Na pięterku był też barek i małe stoisko z zapiekankami/kawą, można było zatem przeżyć. Także pod tym względem Falkon się sprawdza bardzo dobrze.

Zło w obiektywie Ilira... 

Pewną nowością było uwzględnienie potrzeb osób niepełnosprawnych, również słuchowo i przeznaczenie dla nich specjalnych miejsc – inicjatywa godna pochwały! Uruchomiono także telefon zaufania, opracowano też system sygnalizacji awaryjnej, więc jestem pod wrażeniem tego, że organizatorzy pomyśleli o wielu rzeczach, które niekoniecznie innym przychodzą do głowy.

Oczywiście, konwent to nie tylko prelekcje i inne formy zorganizowanego spędzania czasu, ale przede wszystkim ludzie! Jak zawsze, można było spotkać i pogadać ze starymi znajomymi, z którymi innej formy kontaktu na ogół nie ma (no, może FB). Jak zwykle nie mogłam się napatrzyć na niektóre cosplaye! Niektórzy mają cudowną wyobraźnię i niesamowity talent… Nie przyszłoby mi do głowy, że czasami potrzeba tak bardzo niewiele, by osiągnąć tak wiele…


Absolutnie cudowne cosplaye. Pan Kleks powinien wygrać każdy konkurs cosplayu, nawet w nim nie uczestnicząc...

Ciekawa jestem przyszłorocznej edycji Falkonu, bo ta podniosła poprzeczkę dosyć wysoko. Pobito też lubelski rekord frekwencji – 9500 ludków, co mnie zaskoczyło, jako że tej ilości osób się zwyczajnie nie czuło – wszyscy się jakoś rozeszli, choć wbicie się w sobotę na niektóre prelekcje było zwyczajnie niemożliwe… Następny Polcon to również Lublin i jeśli będzie go organizować ta sama ekipa, może wyjść równie zacnie, czego gorąco sobie i wszystkim życzę.

No dobrze, na tym zdjęciu widać tłumy :)
Fotka: Gavran.

I jak to zwykle bywa, relacja z konwentu nie byłaby relacją, gdyby nie podziękowania. Wybiórcze, bo nie da się wymienić dokładnie wszystkich…

Gandalfowi – za stałą obecność i tula; Oli a.k.a. Chomikowi za bycie dobrym duchem konwentowym, cudownym towarzyszem konwersacji i radosnych spekulacji; Ani, Michałowi, Diazowi, Magdzie – za niezmiennie doskonałe towarzystwo i lożę szyderców; Lubelskiemu oddziałowi fandomu cathiowego: Litwinowi, Darklingowi, Mongwardowi, Lestatowi i Sethowi – za wspaniale spędzony czas i poświęcenie, jakim było wstanie bladym świtem w sobotę, by mi pokazać cmentarz na Lipowej; Beacie – za pogodę, optymizm, radosne fangirlowanie i użyczenie fragmentu stoiska; Lierre – za ciężką pracę orgową, którą było widać na każdym kroku; Fandomowi SPNowemu en masse – za to, że są od lat wspaniali.

I wszystkim, z którymi się zetknęłam, za uczynienie konwentu jeszcze lepszym!

Co: Falkon
Kiedy: 4-6 listopada 2016
Gdzie: Lublin

1 komentarz:

  1. Ale pięknie napisałaś,dziękuję!
    Mnie się też bardzo podobało,spotkałam ludzi,których lubię i wysłuchałam fajnych prelekcji.U Anety siedziałam na podłodze,ale warto było.Bardzo ciekawa była też prelekcja o trądzie.Miałam taką cudną wymianę smsów z mężem :On :idę posłuchać o psychopatach.Ja:A ja o trądzie!
    No właśnie,usiadł człowiek z przyjaciółmi,piwo wziął, a tu pienia jakieś!
    Kleks i Snape byli świetni i dinozaury i chiński smok.
    I Cyd i jej malowanie henną!!!
    My też kupiliśmy książki.Niedługo będę spać w piwnicy.
    A w drodze powrotnej zepsuł się pociąg,ale tam byli prawie sami nasi i fajnie było.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń