niedziela, 4 grudnia 2016

No ma się tę wadę wzroku...

Główny wątek sezonu 12 jest znacznie lepszy niż ten z poprzedniego, ale – powiedzmy sobie szczerze – o to nietrudno. Polowanie na Lucyfera wyjątkowo daje motywację zarówno Castielowi, jak i Crowleyowi, a i chłopcy przecież nie wymigają się od obowiązku ratowania świata. Szkoda tylko, że w porównaniu z poprzednimi odcinkami, ten był jakiś taki… nijaki.



Owszem, początkowa scena z dwoma domorosłymi satanistami wywołała u mnie dziki atak śmiechu i fajnie było usłyszeć nawiązanie do poprzednich sezonów – krypty Lucyfera powinny chłopców zdecydowanie zainteresować, tam może się znaleźć bardzo dużo ciekawych rzeczy zdolnych naszego upadłego archanioła obezwładnić choćby na krótko. Zaciekawiło mnie, że jego naczynie się jednak nie rozpadło na dnie morza… Widocznie Vince miał w sobie trochę więcej pary, która jednak na dłuższą metę mu się nie przydała… Mówiłam, długo tym Lucyferem nie pobędzie, twórcy troll owali jak tylko się dało. Pamiętacie – w tym sezonie będzie dużo rocka i tym podobnych? No to chyba właśnie mieliśmy… Mam wadę wzroku, ale jest nią jasnowidztwo…


A najbardziej mnie wkurza to, że zdążyłam już Vince'a polubić za to, że stał się Lucusiem psychopatą, a nie nędzną ciamajdą.

Fascynuje mnie to, jak bardzo anioły są próżne. Jasne, wynika to w jakiś sposób z ich unikalności, z tego, że uważały się onegdaj za najlepszy twór Boga. Małż właśnie robi powtórkę serialu od początku i jest na sezonie czwartym – jak ja tęsknię za tymi pierzastymi! To se ne vrati… Przekonane, że ludzkość jest na poziomie pyłu u ich stóp, bezwartościowe kupy mięsa… A jednak można coś od nich uzyskać i jest tym czymś bezkrytyczne oddanie. Widzieliśmy to już w dziewiątym sezonie, w przypadku Thaddeusa, tutaj nagle Lucyfer odkrywa, czym są fani. Mogą być źródłem osobistej satysfakcji, ale i nieokreślonej w tym momencie potęgi. I to chyba był dla mnie największy minus odcinka, bo właściwie nie było wiadomo, do czego on zmierza.

Dreamteam w akcji.

Tutaj mnie zatkało... Ale niespecjalnie pozytywnie... Crowley nie potrzebuje być taki sztucznie "cool".

Do czegoś bardzo złego, tyle wiemy. Lucyfer miałby wyssać siłę życiową wszystkich obecnych, umacniając się w ciele Vince’a? Możliwe. Wiemy, że potrafił bezwysiłkowo zabijać demony, widzieliśmy to chociażby w Abandon All Hope, nie potrzebował nawet pstrykać palcami, by to osiągnąć. Wtedy służyło mu to, oczywiście, do przywołania i spętania Śmierci, ale może mogłoby to się przetransferować jako „źródło zasilania”? Chciał zmusić wszystkich obecnych, by się dla niego okaleczyli czy pozabijali dla samej przyjemności patrzenia na to/bycia tego powodem? Duża niewiadoma. Jeszcze większą jest to, co właściwie chciał zrobić Dream Team, by go powstrzymać. Nie mają w tym momencie żadnej broni, zdolnej powstrzymać Lucusia – zresztą, wiemy, że chyba jedynym, co mogłoby zadziałać, byłoby ostrze archanielskie. Brak. Wszystko więc zmierza do klimatycznej walki, a sprowadza się to do naparzania Crowleya gitarą i wysiłków braci, by opróżnić klub. Niestety, też do średnio klimatycznej przemowy Lucyfera, z której znowu wynikło, jak bardzo jest skrzywdzonym dzieciakiem i ma ciężkiego focha, bo tatuś go wprawdzie przeprosił, ale tak naprawdę to zrobił to jedynie dlatego, że w tej chwili go potrzebował, a potem oddalił się na kosmiczne Bahamy z ciocią Amarą. No właśnie tego płaczącego, użalającego się nad sobą Lucyfera z poprzedniego sezonu normalnie nie znoszę. Ale – podoba mi się za to, do czego zmierza. Czysty i nieopanowany chaos. Bo może. Bo kto bogatemu zabroni. No to ma jakiś sens i całkiem mi się podoba.

A widzieliście, co Dean mógł ułożyć ze swoich liter? :D

Było w tym odcinku jednocześnie bardzo dużo dobrych momentów, które sprawiły mi sporą przyjemność. Nie mówię tu, rzecz jasna, o sztucznej jak linoleum współpracy Crowleya i Castiela, ale jak już jesteśmy przy Królu Piekieł, to miło było go zobaczyć znowu w swoim żywiole, wśród swoich informatorów, knującego po cichu (i nie tylko). Nawet Castiel dostał niezły „awkward moment”, który nie bił po oczach sztucznością – cudowny był ten tekst o nieznanym mu zaklęciu, opisujący śniadanie naszej gwiazdy rocka. Doskonale pokazano odwieczne przekomarzanie się braci, tym razem oscylujące wokół muzyki Vince’a. No i piękna rzecz – ciuchy braci!!! Dobrze im w rockowych wdziankach, poproszę o więcej!


Jestem Sam!Girl, chyba sobie to wrzucę na tapetę.

Supernatural 12x07 Rock Never Dies, scen. R. Berens, reż. E. Sanchez, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.


4 komentarze:

  1. A właśnie, jakie panowie mają plany względem Lucyfera? Chcą go zadźgać, zamknąć w klatce, adoptować (teraz, kiedy są już po wspólnej sesji "Rozmów w toku")?

    Maryboo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zamknąć w Klatce, o ile dobrze rozumiem. Ale teraz to najstarsi górale niczego nie wiedzą.

      Usuń
  2. Zgaduję, że żadnych xD
    O co chodzi z kryptami Lucyfera? Nie pamiętam tego ;(
    Wygląda na to, że sporo widzów ma już dość wątku Lucyfera. Pewnie wróci do klatki (i wyjdzie, jak znów zabraknie pomysłów ^^)

    Karmena

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krypty pojawiły się w sezonie ósmym, Meg miała je wskazać Crowleyowi, bo tam miało być ukryte Słowo Boże o aniołach. To był ten odcinek, kiedy Crowley ją uśmiercił...

      Lucyfer był doskonały, kiedy grał go Mark Pellegrino. Teraz to jest pełna popierdułka.

      Usuń