wtorek, 3 marca 2020

Przygoda w słowiańskim stylu!


Pamiętam, jak kiedyś Andrzej Sapkowski strasznie marudził na brak słowiańskiego fantasy. Oczywiście, było to już jakiś czas temu, sam wprowadził wiele rodzimych elementów do wiedźmińskiej sagi, a dzięki sukcesowi gry (no już, Andrzej, nie denerwuj się) przedostały się one także do globalnej kultury masowej. Od tamtego czasu upłynęło jednak trochę wody w Wiśle, sytuacja na rynku wydawniczym w Polsce także nieco się zmieniła i można obecnie znaleźć w księgarniach pozycje spełniające owe wymagania. Jedną z najnowszych powieści, które spokojnie można określić mianem słowiańskiego fantasy, są Żółte ślepia Marcina Mortki.

Główny bohater, Medvid, służy księciu Bolkowi – mowa o władcy, znanym z historii jako Bolesław Chrobry. Książę wielce sobie ceni nietypowego towarzysza, jednak sympatia ta nie jest zbyt powszechna na gnieźnieńskim dworze. Powód prosty – nastają nowe czasy, obcy księża wprowadzają kompletnie nową religię, zaprzeczającą temu, co od zawsze znajdowało się na tych ziemiach, a Medvid… A Medvid nie tylko nie chce jej przyjąć, ale wcale nie kryje się z tym, że wierzy w stare bóstwa i opowieści. Pragnie jednak na książęcym dworze pozostać z bardzo konkretnego powodu, a przy niechęci otoczenia najłatwiej to osiągnąć, zapewniając sobie przychylność tej jedynej osoby, której inni zlekceważyć nie mogą.

Niedługo jednak jego świat przewróci się do góry nogami, kiedy tajemniczy napastnicy porwą nie tylko Bolka, ale i wszystkich mieszkańców gnieźnieńskiego grodu. Wszystko wskazuje na to, że nie jest to sprawka ani przypadkowych rabusiów, ani germańskich opra…, tfu, najeźdźców, należy zatem do pomocy zaprząc osobę mogącą znać się na zjawiskach obcych nawet Medvidowi. Dołącza do niego wiedźma Gosława, a już niedługo i dosyć nieoczekiwany sojusznik, Osmund. Rozpoczyna się wyścig z czasem i kolejnymi przeszkodami… z tego i innego świata.


Największą zaletą powieści są bohaterowie – napisani soczyście i wiarygodnie, ze swoimi wszystkimi wadami i zaletami. Kochają pasjami, wściekają się doprawdyż ogniście, nade wszystko jednak są dobrymi ludźmi. Pisząc Medvida, Mortka uniknął standardowej pułapki przy tworzeniu protagonisty – to nie jest po prostu dobrotliwy woj, walczący o swoje. Ma swoją mroczniejszą stronę i wcale jej nie ukrywa. Gosława, choć temperamentna we wszystkich tego słowa znaczeniach, a i czasami wredna, jak to wiedźma, ma pewne zasady i się ich trzyma, a jej bronią jest również rozum. Myśli wtedy, gdy narwanego Medvida ponosi gorąca krew. Niemiecki rycerz Osmund zaczyna wprawdzie z pozycji stereotypowego germańca, co to naszych przodków napadał, ale odgrywa ważną rolę w wydarzeniach i powoli się zmienia, w interesujący do obserwowania sposób. Cudownym komicznym elementem staje się domowik, skrzat podążający za towarzystwem i niezmiennie pakujący je w tarapaty – ale z jakim urokiem!

Przygoda, choć trochę generycznie zalatująca standardowym fantasy, napisana jest równie barwnie i z urokiem. Bohaterowie wprawdzie idą i poszukują, ale to nie Władca pierścieni, znajdują rozwiązania całkiem szybko i potrafią rozprawić się z zagrożeniem nie tylko siłą samego oręża, ale i przy pomocy sprytu i wiedzy. Oberwą przy tym nieco nie tylko od przeciwników magicznych, ale i zwykłych namacalnych, bo doczekamy się w Żółtych ślepiach i rozgryweczek politycznych, ciekawszych tym bardziej, że mamy do czynienia z bardzo wczesnymi dziejami Polski, słabo udokumentowanymi, więc autorowi pozostaje bardzo wiele swobody. Oczywiście, pewne rzeczy pozostać muszą, ale reszta… Resztę możemy przyjąć na wiarę, w dodatku z wielką przyjemnością.

Podoba mi się także język – prosty, lekko stylizowany. Szczęśliwie, nie jest to Sienkiewicz, którego bardzo lubię, ale ta góralszczyzna jednak mi przeszkadzała. Niestety, gdzieś tam zaplątały się określenia trochę nieprzystające do XI-wiecznej słowiańszczyzny, bo poważnie wątpię, by wojom wówczas „odbijało”, a i wątpię, by wywodzący się z greki termin „idiota” był jednak powszechnie znany, nie wykluczam jednak, że wynika to z faktu, że miałam do czynienia z egzemplarzem przed ostateczną korektą.

Żółte ślepia to doskonały przykład tego, jak drobna inspiracja historyczna może się rozwinąć się w świetną, pełnoprawną powieść fantasy. Przyjmujemy wykreowaną w książce rzeczywistość bez najmniejszego wahania, bo jest znakomicie opisana, a i tempo wydarzeń nie wymaga od nas czytania z wywieszonym językiem i przypominania sobie tego, co działo się dwie strony temu, bo od tego czasu wydarzyło się jeszcze więcej! Mamy czas na refleksję, zastanowienie, chwilę oddechu przy ognisku nad morzem, pogrążymy się też w mrocznym świecie dusz… Będziemy świadkami porządnych naparzanek… Czego innego chcieć od tego gatunku? Ja jestem całkowicie zadowolona. Rozrywka palce lizać!

Marcin Mortka, Żółte ślepia, wyd. Uroboros, Warszawa 2020.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!

2 komentarze:

  1. Podobała mi się ta książka. Nieco się jej obawiałam, bo już wcześniej miałam styczność twórczością autora i nie do końca odpowiadał mi jego styl. Na szczęście niepotrzebnie się martwiłam, bo ta powieść okazała się naprawdę wciągająca i przyjemna.

    Pozdrawiam
    Biblioteka Feniksa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ja również miałam wcześniej do czynienia z Mortką i bywało... różnie. Tymczasem to jest bardzo przyjemna i wciągająca książka :)

      Usuń