poniedziałek, 16 listopada 2020

Co to, u diabła, było?

Choć blog ten został założony po to, by recenzować kolejne odcinki Supernaturala, od pewnego momentu przestałam się tym zajmować, porzucając oglądanie serialu na bieżąco. Ilość nonsensów i fanserwisu przerosła moją miłość, moje naprawdę spore zawieszenie niewiary i postanowiłam zarzucić obrażanie mojej inteligencji, wychodząc z założenia, że da się nadrobić. Najczęściej przed konwentami, rzecz jasna. Gdzieś tutaj wisi zresztą moja recenzja 13 sezonu jako całości, był dla mnie czymś absolutnie przepotwornym, gdyż unicestwił jedną z TYCH śmierci w serialu, TYCH nadających sensu akcji i postaciom, choćby i sam odcinek był beznadziejny. Tak, tak, chodziło mi o Gabrysia. O tego konformistycznego Gabrysia, który jednak postanowił wziąć sprawę w swoje ręce i postawić się ukochanemu bratu w imię ratowania ludzkości (w końcu ją docenił!). Jakże płakałam nad tą śmiercią, wydającą się tak bardzo ostateczną. I taką była… dopóki komuś nie zabrakło pomysłów.

No wykończyła mnie ta scena podwójnie, słowo honoru.

Drugim gwoździem do trumny stało się dla mnie istnienie innych światów, bo choć w jakiś sposób stanowiło to naturalną konsekwencję rozwoju seriali w pewien sposób fantastycznych, okazało się właśnie tym, co pomogło mi pożegnać się z cotygodniowym oglądaniem. Nie chodzi zresztą o samą ich obecność, ale o to, że stały się wielką furtką dla fanserwisu i przywrócenia tych postaci, z którymi pożegnaliśmy się już naprawdę dawno (sezon siódmy i jeden z odcinków, przy którym zawsze płaczę – Death’s Door). No ale pal sześć! Niech te osoby się pojawią… tylko dlaczego właściwie nie różnią się charakterem od tych w świecie podstawowym? Dlaczego oglądamy te same postaci, mimo że nie mają prawa takie same być? Jedyny zacny wyjątek to, zdałoby się, Kevin Tran. Teoretycznie mieli wprawdzie inne doświadczenia (syn Bobby’ego, nie jego żona), ale koniec końców zostali identyczni jak ich, nazwijmy to, pierwowzory.

Zaczęłam oglądać z doskoku, po kilka, kilkanaście odcinków na raz. Z serialu, na który czekałam cały tydzień, Supernatural stał się po prostu czymś puszczanym w tle, tak, żeby leciało. Oczywiście, zdarzały się odcinki naprawdę fantastyczne (Scoobynatural), będące SPNem w starym stylu i nawet obejrzałam je ze dwa, trzy razy. Desperacko widać już jednak było, że trzeba ze sceny zejść niepokonanym. W pełni pojmuję, że ciężko wymyślić coś oryginalnego w momencie, kiedy nasi bohaterowie odbijają kule mrugnięciem powieki, ale można chyba się postarać, w końcu te dolary nie wpadają na konto same z siebie, za piękne oczy. A daje się naprawdę wiele, nawet w momencie, kiedy postaci powinny załatwić antagonistę w pięć sekund. Oczywiście, że tak się stanie, ale wcześniej istnieje szansa na bardzo przyzwoity odcinek – dla mnie najlepszym tego przykładem jest Atomic Mosters. Ale! Większość odcinków piętnastego sezonu charakteryzuje to, że same z siebie nie opowiadają tylko jednej historii, jakby znowu pomysły na MOTW trzeba było uzupełniać głównym wątkiem. A główny wątek sezonu 15 można sprowadzić do „Och, Bóg nas już nie lubi, trzeba się go pozbyć. Nie wiemy jak. Oj, czekajcie, jest Jack i jest wielki plan Śmierci, będzie dobrze. O, jest Amara. Ją też oszukamy, ale będzie dobrze. Będzie dobrze, niech się tam światy kończą, nas Chuck nie tknie, bo zachowuje na koniec.” Plot armour bohaterów jest już tak gruby, że rzeczywiście może się przebić przez niego tylko pocisk kalibru boskiego… Wiem, że na pewne sprawy należy przymknąć oko, ale dotychczas pewne posunięcia Winchesterów miały jakikolwiek sens… No nie tu… A już miałam nadzieję, bo szaleńczo spodobał mi się pomysł odebrania im tego plot armouru w The Heroes’ Journey, zamienienie ich w normalnych ludzi z dziurami w zębach i nietolerancją laktozy (oj, przypomniał mi się Metatron), z psującym się samochodem (aczkolwiek karta od Charlie była już pewnym niedociągnięciem w kwestii szczęścia bohaterów)… To musiałoby wymóc na postaciach zachowanie ostrożności i zmuszenie się do przyjęcia jakby „badziewnych” zleceń, jak w pierwszych sezonach, kiedy to wizja starcia z demonem wywoływała u nich tiki nerwowe (obecnie jak wiadomo panowie spuszczają manto demonom w piekle). I wtedy ów plot armour pt. „Bóg zostawia nas na koniec” miałby sens. Ale nie – panowie udają się na Alaskę, by stawić czoła Fortunie i wszystko wraca do normy…

Dalej mamy jeszcze jedną kwestię – Castiel. Należę do tych osób, które na widok badassowego wejścia anioła w Lazarus Rising dostały radosnego wyszczerzu na twarzy, bo też Anioł Czwartku w 4 i 5 sezonie kopał tyłki, nawet odcięcie od Niebios nie sprawiło, że stał się żałosną amebą. Nie. Bo wtedy na tę postać był pomysł. Od lat Castiel to po prostu pętający się koło bohaterów szczeniaczek, a całe wyzwanie aktorskie Mishy polega na odpowiednim zrobieniu „słodkich oczu”. Teoretycznie Cas dorasta, kiedy zostaje jakby przybranym ojcem Jacka, ale tylko po to, by jego „social awkwardness” przejął właśnie młody nefilim. Powiem Wam szczerze – kiedy miano uśmiercić Casa i Crowleya w finale sezonu 12 byłam szczęśliwa jak świnka w deszcz, bo ILE MOŻNA? Zwłaszcza że Crowley stał się już tylko magicznym popychadłem z kompleksem mamuni, a Castiel przecież przeżył wiele sytuacji, które powinny mu pewne rzeczy uświadomić (zamiana w człowieka, anyone?), ale nadal pozostał zagubiony jak ciotka w Czechach. Miałam więc dosyć konkretną nadzieję na to, że Pustka spełni swoje ultimatum gdzieś w połowie sezonu, co naprawdę zmieniłoby sytuację na linii frontu walki z Bogiem. Jednak to, co się wydarzyło w Despair, sprawiło, że straciłam jakąkolwiek nadzieję na sensowny finał. Fanserwis dla twórców jest zdecydowanie istotniejszy niż zdrowy rozsądek. Wszyscy wiemy, czym jest Destiel, można go lubić, można nie lubić, ale jest to na pewno jeden z najbardziej popularnych shipów w fandomie. Shipów nieoficjalnych, choć oczywiście twórcy od lat puszczają do tego oczka. Miał w sobie tyle samo legitności co Wincest, koncept dość obrzydliwy. Właśnie: miał. Szczęśliwy moment Casa to wyznanie miłości Deanowi i nie zawracajcie mi głowy miłością rodzinną. Castiel był przybranym bratem Winchesterów od lat, a fakt, że traktowali go czasem wyjątkowo podle, tylko to potwierdzał - w końcu już dawno stwierdziliśmy, iż jest to rodzina wybitnie patologiczna. Wiadomo, trzeba było coś na szybko wymyślić, ogarnąć, by przywołać Pustkę… Ale dlaczego Destiel? No do cholery: dlaczego Destiel? Przecież równie dobrze tą szczęśliwą chwilą mógłby być Dean mówiący, że przeżyli tyle chwil dzięki sobie nawzajem, że był dla niego bratem, że nie wyobraża sobie życia bez niego NIE w znaczeniu romantycznym… Dean raczej nie jest skłonny do mówienia takich rzeczy, to mogło uczynić Casa prawdziwie szczęśliwym… wyznanie w obliczu śmierci… i wówczas Pustka również przybyłaby we właściwym momencie… Po co to robić, skoro nawet Jensen Ackles czuł się niekomfortowo z tym shipem? Ach, od razu pragnę zaznaczyć, że nie jestem fanką Destiela nie dlatego, że paskudny ze mnie homofob, po prostu dla mnie zawsze Cas był tym trzecim bratem… dobrze, czwartym.

I tak dochodzimy do tego, co mnie doprowadziło do załamania nerwowego – odcinka Inherit the Earth. Ewelina już uprzedziła mnie, że warto się zaopatrzyć w procenty, co też przezornie uczyniłam i wielkie niech będą jej dzięki, bo nawet z dodatkowym wsparciem ciężko mi się ten badziew oglądało. Sam pomysł naprawdę świetny – ostateczna tortura dla Winchesterów, samotni na Ziemi, nikt do uratowania, a wręcz przeciwnie: zginęli, bo Winchesterowie nie chcieli grać wedle boskich reguł. Tylko że nie byłby to Supernatural i wszyscy o tym wiemy. Nie krytykuję zatem faktu, że Chuck został pokonany, a sposób, w jaki to się stało. A stał się Deus ex machina, a raczej Jack ex machina. Nie przepadam za Jackiem, bo jego obecność dała scenarzystom usprawiedliwienie na wyciąganie pomysłów z odwłoka i tak się stało też i w tym przypadku. Przyznam się szczerze, że zdążyłam już się pogubić w śmierciach i życiu Jacka, w jego mocach, ale tego, że Pustka nie przywróciła go ot tak do życia, bo mogła, domyśliłby się średnio inteligentny szympans. Jack musiał odegrać rolę w finale. No i odegrał, a my powinniśmy zakwiczeć z zachwytu i rozpłynąć się nad młodym lepszym bogiem. Tylko że nie. To może by i zadziałało, jeśli wątek poprowadzono by sensownie, powoli, bez skrótów fabularnych, wrzucania dawno niewidzianych postaci i w końcu bez łopatologicznego wyłożenia idiotom, za jakich mają nas scenarzyści, co się właściwie wydarzyło. Ale czego się spodziewać po Eugenie Ross-Leming i Bradzie Bucknerze, dwojgu najgorszych rzemieślników, jacy przydarzyli się Supernaturalowi? Mają na swoim koncie odcinki lepsze i gorsze, ale nawet te najlepsze nie powalają ze względu na rozwiązania skrótowe, bezsensowne i przede wszystkim efektowne – nawet ta niespójna wewnętrzna logika serialu szwankuje u nich bardzo mocno. Zdarzało im się już pisać końcówki sezonów i zdecydowanie nie należały do zbijających z nóg. Kto przy zdrowych zmysłach wziął tę dwójkę do pisania finału finałów? Owszem, pierwsze sceny z Michałem w kościele były bardzo klimatyczne i już miałam nadzieję, że coś z tego wyjdzie, ale potem dostaliśmy Lucyfera w jego najbardziej wkur…zającym wydaniu, potem żałosną komedię, a na końcu tego złego Chucka, pragnącego już tylko zemsty. I wywierający ją w najgłupszy możliwy sposób. No cóż, coś musiało naładować Jacka… i komuś trzeba było wyjaśnić, co się dzieje, bo widzowie to banda debili, zapewne jeszcze oślepionych przez łzy po śmierci Castiela… chyba łzy szczęścia.

Co więcej – nagle to Jack staje się głównym bohaterem serialu, nie Winchesterowie. Tym magicznym bytem, który zniesie wszystkie bzdury potrzebne akurat w scenariuszu, by popchnął jakoś sezon do przodu… nie ukrywajmy. Tymczasem w tym odcinku Winchesterowie są jego sidekickami i do tego sprowadza się ich rola. To serial o braciach, nie ich przybranych pociotkach – nawet biedny Adam nie przetrwał finału… Jakoś dało się to ładnie ułożyć w sezonie 5, kiedy odebrano nadnaturalnemu pomocnikowi jego umiejętności i wyeliminowano z gry, zostawiając na scenie braci. Bo to zawsze chodziło o braci, o ten odwieczny konflikt, co podkreślał Gabriel w Changing channels. Tymczasem pod koniec Supernaturala dostajemy produkt braciopodobny. A przepraszam, jeden w sumie zabił drugiego, tylko nie o tych braci chodziło, a co więcej - zabił już tego, który ginął/zasypiał/ch...olera wie co wiele razy.

Mam po cichu nadzieję, że ten odcinek był po prostu trollingiem, snem Winchesterów tuż przed ostatecznym starciem. Nie dlatego, że nie chcę happy endu. Nie mam nic przeciwko uratowaniu świata, ale niech to będzie porządnie zrobione. Od zawsze marzyło mi się odejście braci z wielkim pieprznięciem, właśnie jako ten akt, który ocali wszystkich, zgodnie z credo Saving people, hunting things, the family business. Tymczasem mamy Winchesterów pijących piwo w Bunkrze, bredzących coś o tym, że teraz mogą sami decydować o swoim życiu. I wiecie co? Denerwuje mnie to z kilku powodów. Na przykład tym sposobem istnienie Team Free Will bierze w 15 sezonie w łeb. Nie było wolnej woli, była predestynacja. Kolejna rzecz – skoro wszystko wróciło do normy jedną myślą Jacka, to można założyć, że wszystkie ofiary Chucka z ostatnich odcinków wróciły… a co czyni ich lepszymi od wszystkich, którzy bracia stracili „po drodze”? No chyba że Carry On będzie traktować o tym, jak to wszyscy urządzają sobie życie na nowo i rzygają tęczą. Zapewne wróci też Cas, no bo kto boga powstrzyma?

Przynajmniej grafika zacna.

Jeszcze się łudzę. Naprawdę się łudzę. Supernatural to 9 lat mojego życia, zainwestowałam w niego swojego czasu naprawdę dużo, sentyment mam okrutny i bardzo chciałabym, bym mogła kiedyś powiedzieć, że zakończył się naprawdę dobrze i sensownie. Tak jak choćby w przypadku Babylonu 5 czy Battlestar Galactica… Tymczasem wygląda na to, że na sezony od 10 wzwyż będę musiała spuścić litościwie zasłonę milczenia i zapomnienia. Nie chcę! Wolałabym ostatni ostatni odcinek oglądać jeszcze kilka razy, niezmiennie z aprobatą, choćby i bolesną.

2 komentarze: