Pokazywanie postów oznaczonych etykietą winchesterowie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą winchesterowie. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 lutego 2015

Nigdy nie lekceważ zasady nr 1!

Jak przewidywałam tydzień temu – ten odcinek zniszczył mnie emocjonalnie. Co w sumie nie jest złą rzeczą, zwłaszcza zważywszy na to, jak bardzo obojętną pozostawia mnie ostatnimi czasy główny wątek. Oczywiście, jest to ściśle związane z SPNową zasadą numer 1 – NIGDY nie przywiązuj się do JAKICHKOLWIEK postaci w tym serialu – albo je zabiją na śmierć, albo zrobią im lobotomię. Jak pokazują ostatnie sezony, pierwsze rozwiązanie wcale nie jest takie najgorsze w obliczu potencjalnych idiotycznych rozwiązań (Gabryś!),bo drugie sprawia, że nawet zagorzali fani danej postaci liczą na to, że w końcu zejdzie – z litości dla psutego konsekwentnie image’u. Innymi słowy: powinnam być przygotowana. Nope. 

Cień Kata...
 Bogowie, jakie piękne te kainowe ujęcia były w tym odcinku!

Co dotychczas zawiera każdy odcinek poświęcony głównemu motywowi? Blebranie o Znamieniu, ewentualnie jakieś próby jego pozbycia się, Castielowe miotanie się bez sensu i równie idiotyczne przygody Króla Piekieł, pokazujące, jak powoli staje się pantoflem. W The Executioner’s Song dostaliśmy dwa motywy – Znamię i Crowley, Castiel zachowywał się całkiem sensownie i był pomocny, a dwie pozostałe składowe były całkiem zacne. 

Team Sam i Team Dean, skład dosyć niecodzienny.

Oczywiście... KAIN!!! Tęskniłam za tą postacią od roku, od First Born. Jasne, Timothy był zajęty, nie dało się go wpisać do serialu wcześniej, w efekcie dostaliśmy bredzenie o niczym, równie bezsensowne mignięcie Metatrona i tony scen prowadzących donikąd – jak choćby zdrowe żarcie i abstynencja. Jednak w momencie, kiedy pojawił się Kain... No dobrze, w momencie, kiedy pojawiło się promo, wiedziałam, on tego nie przeżyje. Liczyłam jednakowoż na jakiekolwiek rozwiązanie, którego... nadal nie ma!!! Bo nie ma. Wzięto na tapetę jedną z lepszych postaci ostatnio stworzonych, a potem ją zabito, by zapełnić odcinek (inaczej pewnie dostalibyśmy kolejne załamujące dylematy Castiela, bo przecież przed przerwą powinno się zarzucić jakiś odcinek z głównego wątku) i tak bardzo nie wnosi to niczego do problemu.

Zachwycania się ciąg dalszy.

No bo przyjrzyjmy się sytuacji – ostatni odcinek, tak chwalona przeze mnie rozmowa w Impali, Dean zapowiada, że będzie walczyć i zejdzie walcząc. Na plus policzę tu to, że Dean przyznaje się bratu, że po prostu się boi, że przyjdzie mu zejść tak szybko – ponieważ Dean tak naprawdę liczy/ma nadzieję na to, że zejdzie. Jego śmierć z ręki Pierwszego Zabójcy prawdopodobnie załatwiłaby sprawę, wszak nawet Rycerzyca Piekła potraktowana Ostrzem nie wróciła na ten padół łez. Wiemy też, że użycie Ostrza przez jego prawowitego właściciela przeciwko sobie samemu kończy się w bardzo zły sposób, a przynajmniej nie daje takiego efektu, na jaki właściciel liczył. Jednak jeśli właściciel Ostrza wrazi je pod żebro drugiemu? Może to jest właśnie ta luka w przepisach, która miała dać Deanowi szansę na przerwanie błędnego koła? Niestety, nie dała, bo Kain przywołał najgorszy koszmar Deana – że ten zabije własnego brata. I tu następuje przeładowanie systemu. Kain zresztą sam wskazuje nam przyczynę – zabicie Crowleya wywoła u Deana te same uczucia, co u mnie 10 sezon – teściowa-samochód-rzeka, zabicie Casa będzie bolało ponad miarę, jednak to zabicie Sama sprawi, ze Dean tego nie przetrwa jako Dean, przekroczy pewną granicę i stanie się takim samym szaleńcem jak Kain. Wtedy Dean zaczyna walczyć i walczy skutecznie. Nie jest jednak w stanie zrobić jednego – zabić przeciwnika patrząc mu w twarz, boi się spojrzeć na własną przyszłość, bo ze Znamieniem – nawet przy najlepszej samokontroli – dokładnie taka przyszłość go czeka. Nie teraz, kiedy indziej, ale jest to nieuniknione. Bo Dean, jeśli dotychczas mało mu było, będzie przeklęty jeszcze bardziej. Dokładnie mówiąc: siedmiokrotnie bardziej. 

Ale Pan mu powiedział: „O, nie! Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotną pomstę poniesie!”
Rdz 4,15

TA scena. Ciary, po prostu ciary mnie przeszły.

Jesteśmy zatem w punkcie wyjścia – Dean nie tylko nadal ma Znamię, ale też zostało ono dodatkowo podrażnione krwią jego oryginalnego nosiciela. Postać Kaina została, mówiąc szczerze, nieco w ten sposób zmarnowana, choć dało nam to odcinek dobry. Podoba mi się szaleństwo, w jakie Pierwszy Zabójca popadł, spowodowane tym, że po raz pierwszy od ponad 100 lat zabił, choćby były to tylko demony. Minął rok, może jeszcze przez chwilę próbował się powstrzymywać, choćby ze względu na pamięć Collette, ale potem postanowił zadziałać, usprawiedliwiając się działaniem na korzyść szeroko pojętej ludzkości. Jego plan? Zabicie wszystkich, którzy się od niego wywodzą jako tych, których krew jest skażona! Oczywiście, jak sam przyznaje, nie wszyscy są zabójcami, a niektórzy zabójcy nie są jego potomkami, ale statystyka nie działa na ich korzyść... Co daje, jak sam stwierdza, 1/10 ziemskiej populacji. Rachunek mnie początkowo zaskoczył, choć oczywiście, nigdzie nie jest powiedziane, że cała ludzkość wywodzi się od synów Adama i Ewy, gdzieś, o ile pamiętam, plączą się po Księdze Rodzaju i mitologii chrześcijańskiej inne postaci, które jakieś tam potomstwo mieć powinno, choć jego część traktowana jest jako wynaturzenie (patrz nefilimy). Nie wiemy w sumie nic o potomstwie Abla, ale Set, trzeci brat, był zdecydowanie płodny. Tak, czy siak, to faktycznie podchodzi już pod ludobójstwo, nie zaledwie pod masakrę. Zatem Kain staje się potworem, a potwory należy likwidować. Zresztą, sam to przewidział. When I call you -- and I will call -- you come find me and use the Blade on me. For what I'm about to do.” Kain znał potęgę Znamienia, wiedział, że karmione krwią, nawet przelaną w sprawie słusznej, dojdzie do głosu. I doszło. 

 Piękne te ujęcia. Zachwycam się bezgranicznie.

Powiem tak – Supernatural ma to do siebie, że bardzo często sprawia, że czuję się złym człowiekiem. Dlaczego? Nienaturalnie wiele razy kibicuję antagonistom, dlatego, że moralność moralnością, ale sprawiedliwość powinna być po ich stronie. I naprawdę nie dzieje się tak tylko dlatego, że są przystojni – żeby daleko nie szukać, przypomnę Andrew z ostatniego odcinka. Przypomnę Jake’a Tally’ego. Przypomnę Maxa Millera. Przypomnę Lucyfera, który w swój pokręcony sposób miał rację. Przypomnę bogów z Hammer of the Gods. Teraz do tej listy dopisuję Kaina. Jasne, był masowym mordercą, jasne, zamierzał z zimną krwią wyrżnąć 1/10 stanu osobowego naszej planety. A jednocześnie zapytam tak od niechcenia – a dlaczego właściwie noga mu się powinęła? Tak, Deanie Winchesterze, tak, Crowleyu, patrzę na was. Kain miał wysoko rozwinięte poczucie odpowiedzialności, a zważywszy na to, że Abaddon była jego tworem (no bo jednak w tej wersji nie ma słowa o upadłych aniołach, podobnie jak to było w przypadku Azazela), musiał w jakiś sposób spróbować pomóc pozbyć się zarazy z powierzchni Ziemi. Osobiste powody zapewne tylko pomogły mu podjąć decyzję. A pomoc, niestety, uwzględniała nie tylko przekazanie Znamienia Winchesterowi, ale także zapewnienie mu jakiejś drogi ucieczki, a taką mógł mu tylko dać, biorąc na siebie demony poszukujące Deana i Crowleya. I to był ten kamyczek, który dał początek lawinie. No szkoda mi tej postaci, tak strasznie mi jej szkoda...

 Kolejna rewelacyjna scena i niesamowite ujęcie. I jak to ktoś zgrabnie podsumował na Tumblrze - tylko fani SPNa mogą zachwycać się scenerią masowego pochówku.

O kolejnej składowej odcinka, czyli Castielu, mogę powiedzieć niemal same dobre słowa, a to, co niedobre, nawet sensownie uzasadnić. Nasz pierzasty bohater wreszcie zachowuje się nawet z sensem, pomaga, nie rzuca się zanadto w oczy, a pierdołowaty jest w normie, znaczy wobec istoty obdarzonej znacznie większą mocą. Co mnie właściwie zastanawia, bo w gruncie rzeczy Kain był stworzeniem innego anioła, zatem powinien mieć moce nie przewyższające stworzyciela. Oczywiście, możemy wziąć pod uwagę fakt, że za jego powstanie odpowiadał Lucyfer, archanioł, a przez tysiące lat Kain zapewne dokształcił się w rozmaitych zaklęciach, jednak... hmmm... Hmmmm... Jasne, rzucanie Casem i anielskim ostrzem o ścianę odpowiednio o wóz i ziemię było widowiskowe, ale zdziebko pozbawione sensu. Jednak jestem w stanie to przeżyć, oglądając Casa w trybie „wojownik Pana”, przesłuchającego demona w celu ustalenia miejsca pobytu Kaina. Wyjątkowo do niego nie mam pretensji za zabicie demona wraz z nosicielem, bo akurat na to Castiel nigdy nie zwracał uwagi, choć zapewne akuat on mógłby przeprowadzić sensowny egzorcyzm. No ale cóż, nie miał się od kogo hasłem „Saving people, hunting things” zarazić, bo chyba jedynym tego przejawem za jego kadencji była próba ocalenia miasta, w którym miał się zamanifestować Samhain, przed gniewem anielskim.

 Cas niepierdołowaty. "Zdziwniej i zdziwniej, zawołała Alicja."

I tak dochodzimy do Crowleya. Teściowa-samochód-rzeka. I w dodatku mi go żal, co jest uczuciem straszliwym w przypadku naszego Króla Piekieł, bo dotychczas przeważała u mnie dzika fascynacja, jeśli nawet zdarzał się ostatnio facepalm. Powiem tak – na początku tego odcinka zaświtała we mnie dzika nadzieja, że Plan rzeczywiście istnieje, a Rowena mogłaby się nauczyć, że „you don’t con a conman”. Rozmowa o manipulacji sprawiła, że zakrzyknęłam „W tym szaleństwie jest metoda!” Otóż może Crowley, wiedząc, co się dzieje, udaje podatnego na jej wpływy, by – po pierwsze – zamydlić jej oczy, po drugie – przekonać demony o własnej nieszkodliwości i zdebileniu, co mogłoby niezadowolonych sprowokować do działania i oczywistego ujawnienia się. Ewentualnie, przekonać, że za całe zło odpowiedzialna jest mać i lekiem byłoby anonimowe poderżnięcie jej gardła. Bo przecież zdawał sobie sprawę z bycia manipulowanym i wyglądało na to, że właściwie w pewnym momencie odcinka zaczęło go to nawet bawić. Tymczasem... no cóż, tymczasem Dean okazuje się być Deanem, stosującym klasyczne „Cel uświęca środki”. I tak, wiedząc, że co jak co, ale umowa to dla Króla Piekieł rzecz święta, najpierw kłamie mu w żywe oczy, a potem oddaje Pierwsze Ostrze Castielowi. I przypominam, zarówno Sam, jak i anioł byli zaskoczeni tym ruchem, bo umowa – powiedzmy sobie szczerze – jest umową. Nie żeby Castiel sam nie próbował onegdaj wykiwać Crowleya wręcz koncertowo.

 

Wiemy, że Trzecia Próba sprawiła, że Crowley stał się częściowo człowiekiem, w mniejszym lub większym stopniu, jako że nigdy nie została dokończona. Stał się jednak wrażliwy na ludzkie emocje, czy to odczuwane przez niego, czy przez samego siebie. Pamiętamy sławetne „I need to be loved” i dokładnie tego pragnie Crowley – związku z drugim człowiekiem, drugą istotą. Lola się przypomina, aczkolwiek nie jest to przyjemne wspomnienie. Oglądanie Casablanki się przypomina, jak wyżej. Bromance z Deanem jest tylko tego potwierdzeniem. Jasne, Dean okazuje się nie do końca być tym, w co chciał go przekształcić Crowley, więc Crowley przekazuje go Samowi, jednak choćby po tych koszmarnych flashbackach wiemy, że tęskni za tym specyficznym związkiem emocjonalnym. To, jak bez wahania przychodzi na pomoc Winchesterom, kiedy tylko zostaje wezwany, nawet nie żądając niczego w zamian, co jest dziwne, jeśli o niego chodzi, świadczy o tym, że ma do nich określoną słabość, zwłaszcza do Deana. 

 Tak, masz przerąbane. Odtwórca Twojej postaci, Wasza Wysokość, został regularem, musiał dostać storyline. Emotions, feelings, te sprawy...

I to właśnie ten Dean kopie go teraz w dupę z pełną premedytacją. Wraca zatem do Piekieł i piekielna mamusia, którą mam ochotę udusić gołymi rękoma za głos, sposób bycia i ogólny poziom wkurwialności mnie samym byciem na ekranie (dobra robota, scenarzyści i Ruth Connell!), dosyć konkretnie uświadamia mu to, co my właściwie w jakiś sposób wiemy. Ma koronę, ale nie jest królem. Jest manipulowany nie tylko przez mamusię, ale równie uroczo wykorzystywany przez Winchesterów. „You’re not the King, not anymore. You’re their bitch.” Oczywiście, nie wierzę w bezinteresowną troskę Roweny, wszak zrobi wszystko, by położyć łapę na środkach, które zapewnią jej ochronę i zemstę na Wielkim Kowenie, a to wszak Winchesterowie sprawili, że syn na ostatnią akcję się nie udał, ale jakby na to nie patrzeć – ma rację. Mistrzostwem manipulatorstwa jst w tym momencie odejście od dziecięcia, które jest w niekwestionowanym szoku, ale... Kurczę, żal mi Crowleya. I albo się chłopak weźmie za siebie i znowu będzie tym bezlitosnym skurwielem, którego pomocy należy bać się tak samo jak zemsty, albo rozpadnie się na łatwe do wykorzystania przez mamusię strzępy. Lub – a bit of both. Mało to optymistyczne, cholera, jednak jakiś tam plan rozwoju postaci widzę. Choć wcale nie napawa mnie optymizmem. 

 Mistrzostwo świata.

To był dobry odcinek, dawał solidnie do myślenia. Wizualnie był absolutnie przepiękny, zwłaszcza w scenach z Kainem. W dodatku lekcje odrobiono naprawdę solidnie i wreszcie dostaliśmy nawiązanie do słów Michała z The Song Remains the Same: „It's a bloodline. Stretching back to Cain and Abel.” Jest mi jednak cholernie ciężko na duszy, bo po pierwsze strasznie martwi mnie storyline crowleyowy, po drugie… KAIN!!! Wprowadzić tę postać po to, by właściwie nie dała żadnego rozwiązania... Dziękuję Wam, twórcy Supernaturala, za rujnowanie mnie psychicznie... Jakbym tego, cholera, dodatkowo potrzebowała...

A teraz mamy hiatus. Do 18 marca. Bosko. Trzy dni przed konferencją, na którą się muszę solidnie przygotować i będę się stresować jak cholera. Idealny moment na emocjonalną załamkę ;)

Supernatural, 10x14 The Executioner’s Song, scen. R. Berens, reż. P. Sgriccia, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Sheppard, M. Collins, T. Omundson i inni.