piątek, 24 października 2014

A tak mi się ta choroba podobała...


No i stało się. To, czego spodziewaliśmy się praktycznie od momentu, kiedy Dean otworzył swoje mroczne oczęta, właśnie się dokonało. Szkoda, bo w ostatnim odcinku dobrze żarło, ale, szczerze mówiąc, to nie jest tak, że zostałam zaskoczona. Tym, co mnie przyjemnie zdziwiło, był fakt, że mój ukochany serial najwyraźniej wraca do formy.
 
Wbrew moim obawom, główny wątek odcinka wcale nie był nudną kopią poprzedniej próby uleczenia pewnego demona.

Główny wątek odcinka, jak już było powiedziane, nie był specjalnie odkrywczy, ale jego wykonanie... znakomite! Podobnie jak w przypadku Marka Shepparda, który wreszcie miał okazję „się wygrać” w finale ósmego sezonu, tak i Jensen dostał tutaj niełatwe zadanie przekazania wszystkiego twarzą i głosem. Wywiązał się z tego absolutnie rewelacyjnie i kiedy widziałam, jak nim miota, naprawdę wiedziałam, że coś się dzieje, nie dopuszczałam możliwości udawania, bo to wszystko wydawało się definitywnie zbyt realne. Duże brawa dla Jensena, tym większe, że przecież był również reżyserem tego odcinka, a więc roboty, mówiąc subtelnie, miał huk! Każdy ruch Demonicznego Deana, każdy jego ruch był tak znajomy, a jednocześnie tak bardzo obcy. Bezbłędnie również wygłaszał wszystkie te rzeczy, których Dean nigdy przecież nie powiedziałby swojemu bratu, rzeczy, które może tam gdzieś zawszze w nim tkwiły, ale lojalny starszy brat nigdy nie pozwalał im wypłynąć na powierzchnię. Z drugiej strony od samego początku serialu słyszymy słowa „Demony kłamią”. Pozostaje pytanie, czy to naprawdę było kłamstwo? Bo podstawy przecież miało wspaniale prawdziwe.


 Zasadniczo jestem zarówno fanką Jareda, jak i Sam!Girl, ale Jensen mnie całkowicie kupił tym odcinkiem.

Trochę się w związku z tym boję, że doskonale zdający sobie z tego sprawę Sam będzie miał powód, by tym razem wykazać się pewnymi cechami osobowości swojego brata, czyli zdecydowaną niechęcią do samego siebie i swoich wyczynów. Tym bardziej, że dowiedzieliśmy się nareszcie, czym była ta drobna sprawa, o której przy okazji nieudanego zlecenia wspominał Demonicznemu Deanowi Crowley. Nie powiem, bym się nie spodziewała, że młodszy Winchester będzie miał z tym coś wspólnego, ale to, że on był osobą, która Lestera na Rozdroża zaprowadzi, wręczy mu kartkę i każe przywołać demona, mnie zaskoczyło (i jednocześnie trochę rozbawiło, kiedy chował się po krzakach; nie sądzę, by demony polegały na zmyśle wzroku, kiedy zjawiają się na ziemi). Za jego sprawą niewinny (choć palantowaty) facet sprzedał duszę i pewnym pocieszeniem jest tu fakt, że cały pakt nie doszedł do skutku za sprawą jego brata, demona.

Wprawdzie Lester był co najmniej dupkiem, ale wykorzystanie cywila... Wow.
 
Wreszcie dostaliśmy bowiem sensowne nawiązanie do hasła z zapowiedzi sezonu – „Kto jest prawdziwym potworem?”. Jak mówi Demoniczny Dean bratu „linia, która oddzielała nas od rzeczy, na które polowaliśmy, nie jest już tak wyraźna jak przedtem.” Od sezonu czwartego wiemy, że zdesperowany Sam jest w stanie posunąć się do rzeczy zdecydowanie niemoralnych (Cindy McClellan, anyone?), a jego bezduszna wersja była częścią jego osobowości, ale tutaj Sam nie ma już wymówek – podjął decyzję narażenia cywila będąc w pełni sprawny umysłowo i – powiedzmy sobie szczerze – nie była to sprawa ocalenia świata. Choć z drugiej strony, Dean jest dla niego całym światem. By spróbować dotrzeć do brata, Sam nie waha się nie tylko przed torturowaniem demonów (kto by go w sumie za to winił?), wykorzysta wszystko, co wpadnie mu w ręce, niezależnie od tego, jak. W tym kontekście to, że Dean, tak naprawdę będąc potworem, ocalił duszę nieszczęśnika, którego Sam wystawił na pokuszenie, jest co najmniej ironiczne.

 Od razu przypomniało mi się stareńkie "I'm the one who gripped you tight and raised you from perdition."
 
Niestety, cała ta sytuacja plus chęć urżnięcia się na zakończenie odcinka sprawia, że trochę się boję tego, co dostaniemy w następnych epizodach. Jak to mówił Baltazar – „Zapijanie trosk to raczej zwyczaj twojego brata, czyż nie?” i trochę się tego obawiam, bo w zestawieniu z poczuciem winy, które u naszego młodszego Winchestera bez wątpienia gdzieś tam siedzi (zawsze był wrażliwszy od Deana), może to wywołać dosyć nieciekawe skutki. Które zresztą, bez wątpienia, będą się zdrowo komponować z tym, co przeżywać będzie Dean. Oczywiście, może mieć świadomość tego, że jego demoniczna wersja nie do końca była nim samym, może mieć świadomość tego, że jego brat o tym wie, jednak wydarzyło się to, co dla Deana jest zaprzeczeniem sensu jego istnienia. Jak zresztą mówił jeszcze siedząc skrępowany w lochu, opiekowanie się Samem stanowi samo sedno jego życia. Gdyby nie Castiel, gdyby ta niespodziewana interwencja anielska, zabiłby brata, podobnie jak Kain zabił Abla. Wszyscy pamiętamy, że pierwszych braci wywodzą się Winchesterowie. Wyczuwam zatem całe mnóstwo dramy i rozpaczliwych rozmów w Impali, mam tylko nadzieję, że bracia nie będą nastawieni przeciwko sobie, a spróbują przynajmniej trochę pomóc sobie nawzajem, tak dla odmiany. Myślę, że jest na to dosyć spora szansa, w końcu, jak to powiedział Castiel, „trzeba o wiele więcej niż próby zaciukania Sama młotkiem, by ten odszedł od Deana.”

 Anioły w Ameryce... Film drogi.

Kolejnym plusem tego odcinka jest również całkiem ciekawe rozwiązanie problemu zanikającej Łaski Casa. Przyznaję, tego nie przewidziałam. Zaoszczędzi to nam kolejnego źródła Angstu, jako że ani Castiel, ani Hannah nie będą już zmuszeni do paktowania z Metatronem tudzież do świadomego zabójstwa innego skrzydlatego. Mam nadzieję, że oszczędzi nam to również długich egzystencjalnych rozmów w Pimpmobilu, a anioły wreszcie zajmą się czymś konkretnym, bo na razie wyglada to na wątek drogi bez celu, a to da się oglądać tylko do pewnego momentu! Czas na ruch w niebieskim interesie!

Król i jego tron. Fanki szaleją.

Piekło bowiem powoli pozornie wraca do normy. Po dwóch odcinkach, w których oglądaliśmy Crowleya w barze, wreszcie dostaliśmy to, na co tacy fani Króla jak ja, czekali od zawsze: obraz pana i władcy na jego tronie, sprawującego rządy. Oczywiście, nie może być zbyt pięknie, bo oprócz postabbadonowej opozycji mamy też demony dręczone dramatami egzystencjalnymi i popełniające samobójstwa, a Crowley od czasu do czasu wspomina momenty spędzone ze starszym Winchesterem, popadając w nienaturalne wręcz zamyślenie, ale idzie ku lepszemu. Paradoksalnie, to chyba samobójczy akt jednego z poddanych skłonił Króla do ruszenia się i zadziałania. Owszem, zadziałanie jest dosyć nietypowe, bo pomoc Castielowi powinna się znaleźć baaaardzo daleko na jego liście priorytetów, wszak jeszcze dwa sezony temu chciał go zmiażdżyć, ale w sumie dosyć konsekwetne. Crowley nie wie, czy Demonicznego Deana można uleczyć, ale doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Sam nie będzie w stanie zabić swojego brata. Jedyna osoba, która może tego dokonać, to Castiel, ale Castiel w obecnym stanie nie jest w stanie zrobić naprawdę nic, należy mu zatem pomóc. Swoją drogą, przewrotna to nieco pomoc, bo będzie miał ewentualnie możliwość zabić swojego przyjaciela i najlepszego towarzysza, ale cóż... „Czego się spodziewasz, jak współpracujesz z demonem.”  A powiedzmy sobie szczerze: uleczenie bądź zabicie starszego Winchestera są sprawą crowleyowego życia i śmierci, bo nawet bez Ostrza jest niesłychanie potężny. Crowley może być skażony ludzką krwią i kiwać się nad zdjęciami na iPhonie, ale tym, co kierowało nim od zawsze, jest żądza przeżycia i wtedy naprawdę nie ma już miejsca na sentymenty. Zacieram więc łapki i z niecierpliwością czekam na kolejne ruchy.

 Nie ma to jak troskliwy i znajomy Król Piekła... Ale nic za darmo, ciekawa jestem, jaką cenę przyjdzie Casowi zapłacić.

Chyba nie jestem jedyną osobą, która w momencie, gdy Castiel oznajmił, że obie potęgi, niebiańska i piekielna, są we względnej równowadze i porządku, westchnęła rozpaczliwie „Nie wywołuj wilka z lasu!”. Cutscene i na scenę wchodzi nam kolejny gracz – tajemnicza kobieta w luksusowym apartamencie... Z racji ciał na suficie (swoją drogą jakże uroczy ukłon w stronę początków serialu) możemy podejrzewać, że nie będzie to postać pozytywna, mam tylko cichą nadzieję, że nie będzie to kolejna ruda planująca przejąć władzę w Piekle. Z racji pewnych informacji, które pojawiały się podczas wakacyjnej przerwy, zakładam, że oto mamy przed sobą tajemniczą Rowenę, której to odtwórczyni roli poszukiwano na początku lipca. O ile dobrze pamiętam, miała to być „niecofająca się przed niczym, ale elegancka kobieta, pragnąca odzyskać swoją potęgę”. Dodatkowo, aktorka miała być albo Szkotką, albo umieć w przekonujący sposób imitować szkocki akcent. To, niestety, wskazuje na możliwe powiązania z pewnym MacLeodem, pytanie tylko, czy ze starszym czy z młodszym. Niespecjalnie podoba mi się ta koncepcja, ledwo co pozbyliśmy się pewnego rudzielca pragnącego zostać Królową Piekła, dodatkowo nasuwają mi się tutaj skojarzenia z Glorią z jednego z sezonów Buffy, a ja tej postaci irracjonalnie wręcz nie lubię. Proszę Was, kochani twórcy, zaskoczcie mnie!

 Czyżby to była ta interesująca postać kobieca, którą obiecali nam w tym sezonie twórcy?

Wizualna strona odcinka była również naprawdę zacna. Paszcza mi się śmiała do tronu, na którym zasiadał Crowley, ubawiły mnie również zakurzone teczki, czegóż innego można się spodziewać po naszym biurokracie? Smaczkiem dla fana była obecność na planie syna Marka Shepparda, Maxa, który grał demona podającego Królowi odpowiednie akta.

 Jaki ojciec, taki syn...

Absolutnie zachwycona jestem całym motywem gry w chowanego w bunkrze, na czele z przepięknym czerwonym oświetleniem, dodającym Deanowi jeszcze demonizmu i dramatyzmu. No cóż, faceci od oświetlenia zawsze byli w tym serialu dobrzy! Jeszcze raz wielkie brawa dla Acklesa, który z kolejnej powtórki Lśnienia był w stanie wydobyć dużo więcej – jedną z moich ulubionych scen pozostanie powolne niszczenie drzwi, za którymi jest zamknięty Demoniczny Dean wraz ze słowami „Zakładasz, że chcę być uleczony. Ale mnie się ta choroba podoba...” No cóż, mnie się też podobała, ale wiadomo było, ze to nie może potrwać długo.

 Spece od oświetlenia są w tym serialu po prostu znakomici!

Podsumowując, odcinek naprawdę zacny, na taki czekałam i takie w sumie powinno być otwarcie sezonu. Niestety, napięcie trzeba dawkować, a pionki na planszy odpowiednio ustawić, musieliśmy zatem zaczekać. Liczę na zacny kolejny epizod, może MOTW? Zapowiedzi na to zdecydowanie wskazują.


Supernatural, 10x03 Soul Survivor, scen. B. Buckner i E. Ross-Leming, reż. J. Ackles, wyst. J. Padalecki, J. Ackles, M. Collins, M. Sheppard i inni.

15 komentarzy:

  1. Proszę, niech Sam nie zacznie angstować z powodu bycia kamieniem u szyi brata, bo powtórki z milczącą podróżą w stronę napisów końcowych z poprzedniego sezonu nie zdzierżę.

    Maryboo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Sam z powodu bycia kamieniem u szyi, a Dean dlatego, że ten kamień by o włos odciął na dobre.
      Naprawdę, niech oni idą na wódkę, nakładą sobie po pysku, nie wiem! Niech to rozstrzygną jak faceci...

      Usuń
    3. Ja mam jedno pytanie, jak osoby nowa i niezorientowana, czy oni przez te dziewięć sezonu ani razu nie usiedli i nie przegadali problemu z ojcem? Kwestii spaczonego dzieciństwa? Bo taki wniosek wyciągnęłam ze słów Dean'a O.o.

      Usuń
    4. No raczej angstują dookoła. Najgorsze jest to, że mają problem po tym, jak już ustalili, że nie ma problemu - tak właśnie irytuje mnie Dean po 5 sezonie, któy skacze koło brata jak koło dzieciaka, mimo że w finale 5 przyznał mu, że jest dorosły i wie, co robi. Dlatego też marudzę, że najwyższy czas, by poszli solidarnie na wódkę, a nie popijali dookoła. Cierpiąc w milczeniu.

      Usuń
  2. Też nie znoszę Glorii. Ta ruda skojarzyła mi się z Abaddon, ale twórcy chyba nie będą powtarzać tego samego wątku sezon w sezon? Wstrzymam się więc do następnego odcinka :) Sceny w Bunkrze trzymały w napięciu, brawa dla Jensena, reżysera i aktora! :)

    Karmena

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie tym się pocieszam - ten sam wątek sezon w sezon nie byłby sensownym rozwiązaniem.

      Usuń
  3. Ale jak to, już zabrali tego fajnego Deana ;)? Przykro mi się zrobiło, jak mu zgasły te chochliki w oczach.
    Polubiłam Castiela i Hannah, więc dobrze że udało się problem rozwiązać i Cass na razie nie umrze.
    A co do rudej, to oprócz tego, że nie szanuje książek (przecież ta krew mogła spaść na książkę!), to na razie nie wygląda ciekawie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlaczego fandom tak bardzo lubi Demonicznego Deana? Bo jest jakże uroczym draniem z iskierkami w oczach! Teraz będzie te iskierki zapijać...
      Masz rację, za nieszanowanie książek trzysta dodatkowych obejrzeń pilota do "Bloodlines".

      Usuń
    2. I ktoś jej powinien powiedzieć, że przybijanie ciał do sufitu jest "so last millenium" :).

      Liczę, że może oddadzą kiedyś fajnego Dean'a, bo w tym serialu jest nadmiar facetów o smutnych spojrzeniach i cierpieniu na twarzy. Jakoś jestem w stanie to znieść tylko u Castiela.

      Usuń
    3. Faceci o smutnym spojrzeniu to ostatnio znak firmowy serialu, dlatego niech ktoś mi odda tego Crowleya, którego przebłysk zobaczyliśmy w ostatnim odcinku - "I am not sentimental"... ach ach...

      Usuń
    4. I teraz idę oglądać stare odcinki z Crowleyem. Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumna :D!

      Usuń
    5. Ja jak ja, mój pan i władca zaprasza na szklankę whisky i odhacza następną duszę w kapowniku :)

      Usuń
  4. Ja mam ogólne wrażenie -częste przy kolejnych sezonach seriali - takiego mechanicznego przestawiania figurek na szachownicy.Dean za szybko przestał być demonem, a bracia znowu wylali falę anstu (niech ich ktoś rozdzieli,proszę).
    Tekst Deana o linii był fajny. Anioły nudne potwornie, z trudem to się ogląda.
    Crowley ratuje Castiela..hm..dlaczego..ale niech tam, cudnie tej anielicy gardło poderżnął.Idealistyczna, dobra Hanna jakoś nie pchała się do walki z okrzykami, tylko poczekała jak demon załatwi siostrę.Tekst o harfach był świetny.
    Jest lepiej,oby się jeszcze rozkręciło.Ruda mi się nie podoba.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jesteśmy spaczone, ale Crowley się znacznie lepiej posługuje anielskim ostrzem niż anioły - ich ruchy są takie nagłe, urwane, jakby się z nim siłowały. Ruchów Crowleya, jeśli on tego nie chce, nie dostrzeżesz do momentu aż jest za późno...
      Bogini, dla mnie już za późno... zachwycam się podrzynaniem gardła... dobrze, że nie tętniczek..

      Usuń